False memory-Dean Koontz

"Aby dotrzeć tam, dokąd nigdy nie dotrzemy, stać się takimi, jakimi nigdy nie będziemy."

25 lip 2012

"Uwięzieni w raju" – Mitchell Zuckoff ><">


Do sięgnięcia po tę publikację zachęca fakt, iż zawiera ona historię prawdziwą, dodatkowo dość niezwykłą, a co więcej – opisaną przez finalistę Nagrody Pulitzera. Trudno więc przejść obok niej obojętnie. Wszak nie samą magią i lekkimi opowiastkami człowiek żyje, a lektury winno się urozmaicać. Mnie nie trzeba było długo namawiać na książkę o przygodzie i trudnej lekcji przetrwania w dżungli.

Wystarczyła dosłownie chwila bym znalazła się w roku 1945, w którym to trwała jeszcze wojna z Japonią. Skupmy się jednak na kluczowym dla powieści wydarzeniu. W dziewiczych rejonach Nowej Gwinei, zamieszkałych przez dzikie plemiona, rozbija się samolot. Z grupy kilkunastu amerykańskich pasażerów ratuje się zaledwie troje: pani kapral, porucznik i sierżant. Dwoje z nich ma bardo poważne obrażenia. A gdyby tego było mało: brakuje im jakichkolwiek lekarstw i opatrunków, mają do jedzenia tylko landryny, przemieszają się po stromym i błotnistym terenie, by w rezultacie dotrzeć na polanę, gdzie czekają groźnie wyglądający tubylcy… Jak donosi autor – ów tubylcy odcinają dziewczętom palce ku czci zmarłych, uważają świnie za członków rodziny, są skorzy do wojen, ponadto zjadają upieczone ręce wrogów (odcinane po śmierci). I tak oto rozpoczyna się walka o ledwie co odzyskane życie. Bo katastrofa lotnicza to nie jedyny zakręt losu, jaki czeka naszych bohaterów.

Jak zatem widać, „Uwięzieni w raju” to książka która może dostarczyć wielu wrażeń. A kiedy aż trudno uwierzyć w to, co się czyta, zapala się światełko: tak czytelniku, TAK było naprawdę! Takie historie można niemalże połknąć – wyśmienicie bowiem smakują. Szkoda tylko, że nie w całości… Nie będę ukrywać, iż książka Zuckoffa miała swoje gorsze fragmenty. Głównie te, w których autor za bardzo zagłębiał się w faktach mało wnoszących do treści, a zajmujących wiele stron. Te przerywniki najchętniej by się ominęło, by czym prędzej wrócić do dżungli i rozbitków.

Mimo paru nudniejszych fragmentów, uważam, że warto sięgnąć po tę publikację. Jest prawdziwa w każdym calu – zawiera wspomnienia i dzienniki zaginionych, wywiady i dokumenty U.S. Army oraz zdjęcia – co jeszcze mocniej wciąga w tamten czas i przedstawione wydarzenia. Ta książka to przygoda, którą każdy może odkryć sam – w domowym zaciszu, bez konieczności penetrowania dżungli i pokonywania innych trudności. Przygoda, znaczy się lektura, już czeka!

Dane o książce: Mitchell Zuckoff, Uwięzieni w raju, Świat Książki 2012, s.352.

13 lip 2012

"Skrzydła nad Delft" – Aubrey Flegg


Czy książka może być słowem malowana? Czy da się uchwycić złoty wiek malarstwa i wszystko co z nim związane na kartach wypełnionych tekstem? A gdyby tak do tekstu dodać ilustracje, wpleść barwnych bohaterów i wciągającą opowieść – to zapewne ułatwiłoby zadanie. Lektura o tytule „Skrzydła nad Delft” tak się właśnie zapowiadała, dlatego też po nią sięgnęłam. Nim napiszę, czy wzbiłam się z nią w przestworza, czy raczej z łoskotem spadłam w dół, „wymaluję” tutaj nieco o samej treści…

Mamy połowę XVII wieku i znajdujemy się w holenderskim miasteczku Delft. W pierwszej kolejności poznajemy córkę projektanta porcelany – Louise Eeden. Dziewczyna gotowa jest poświęcić swoje szczęście dla dobra rodzinnych interesów. Krążą plotki, że ma poślubić Reyniera de Vriesa – syna producenta ceramiki. Wszystko jednak zmieniają wizyty u pewnego malarza, który pracuje nad portretem Louise. A dokładniej Pieter – młody pomocnik mistrza…

Książka Aubrey’a Flegga miała wprowadzić w niezwykły świat dawnej Holandii. Muszę przyznać, że niekoniecznie odczułam, iż się w nim znalazłam. I nie winię tu braku wiatraków, tulipanów, czy innych prostych skojarzeń z holenderską ziemią… Akcja utworu równie dobrze mogłaby się rozgrywać w Niemczech, Austrii, Belgii czy choćby na Węgrzech – w taki bowiem sposób została ujęta. Z bohaterami jest już lepiej. Dobrze przedstawiono przemianę, jaka zachodzi w Louise – od kobiety niemalże niewidocznej do potrafiącej wyrazić swoje zdanie. Pozostałym postaciom tez nie można wiele zarzucić – jeżeli już, to tylko brak polotu i dynamizmu. Można by rzec, iż bohaterowie u Flegga wchodzą na scenę, odgrywają swoja rolę i z niej schodzą.

Sama historia miała w sobie pewien potencjał, ale nie do końca go wykorzystano. Jakby to ująć… - momentami było nudno. Czytało się dla samego czytania, bez ciekawości, co dalej, jak to się potoczy, jak to się rozstrzygnie. A kiedy już autor zaserwował jakiś zwrot akcji, po chwili wszystko wracało do swojego wolnego rytmu. Nowy dzień, wizyta u malarza, portretowanie, kwestia zaręczyn, mieszanie składników na farby i tak dalej.

Nie będę udawać, że uwiodła mnie magia tej książki – ja jej tam po prostu nie znalazłam. „Skrzydła nad Delft” to lektura ni mniej, ni więcej, jak przyzwoita. Dobrze napisana, momentami potrafiąca zainteresować, ale niepowalająca na kolana. Decyzję o tym, czy warto ją przeczytać pozostawiam do indywidualnego rozważenia. Zapewne znajdą się miłośnicy tego typu niespiesznej i spokojnej powieści. Kończąc metaforycznie, przyznam, iż, obrazu o tytule „Skrzydła nad Delft” raczej nie powiesiłabym u siebie w domu…

Moja ocena 4-/6
Dane o książce: Aubrey Flegg, Skrzydła nad Delft, Wydawnictwo Esprit 2012, s. 256.

 

5 lip 2012

Upalne lato Marianny – K. Zyskowska-Ignaciak


Razem z tą książką jeździłam komunikacją miejską, pracowałam (czytałam ukradkiem w pracy), odpoczywałam i wreszcie – spędziłam wiele miłych chwil. Chciałoby się powiedzieć, iż lektura ta idealnie wpasowała się w upalne dni. Nie była może ochłodą, ale rozpalała zmysły niwelując ten rzeczywisty skwar.

Na pewien czas pozwoliła mi się przenieść do roku 1939… Do urokliwej mazowieckiej wsi, na jej skąpane słońcem pola i rzeki oraz do domostw jej mieszkańców. I mimo, iż widmo wojny zawisło gdzieś w powietrzu, bohaterkę książki zaprząta coś zgoła innego... Jak to latem bywa – hormony dają o sobie znać, a przygoda dosłownie czai się tuż za rogiem. W sąsiedztwie jej domu pojawia się młody wykładowca prawa, który stanie się sprawcą niemałego zamieszania. Marianna przekona się, czym pachną damsko-męskie relacje i jaką to rolę przypisano kobietom we współczesnym jej świecie. Pozna wiele okrutnych prawd, przeżyje gorycz porażki, rozczarowanie, doświadczy bólu, a radości i smutki będą przychodzić naprzemiennie. To raz wywołując na twarzy czytelnika uśmiech, innym razem zamyślenie.

Autorka stworzyła publikację dopracowaną w każdym calu. Ponoć pomysł na jej powstanie kiełkował długo, by w końcu narodzić się w takiej formie. Pani Zyskowska-Ignaciak utkała swoją opowieść z rodzinnych wspomnień. Odmalowując je na kartach powieści doskonale przedstawiła klimat minionych lat, ówczesne obyczaje i realia. Jej prozę czyta się lekko i płynnie. Nie chcę zbytnio słodzić, ale aż ciśnie mi się na usta zdanie, że w tej powieści słowa spija się z kartek.

„Upalne lato Marianny” smakuje niczym dobry kompot, przykuwa uwagę niczym bajecznie zielona dolina i wciąga do tego stopnia, że nie sposób się oderwać. Zapowiada się zatem wiele obiecująca saga rodzinna... Z utęsknieniem będę wypatrywać kolejnej części przygód ekspresyjnej Marianny. A wszystkich gorąco (jakżeby inaczej) zachęcam do przeczytania tej wybornej powieści.

Dane o książce: Katarzyna Zyskowska-Ignaciak, Upalne lato Marianny, MG Wydawnictwo 2012, s. 256.