False memory-Dean Koontz

"Aby dotrzeć tam, dokąd nigdy nie dotrzemy, stać się takimi, jakimi nigdy nie będziemy."

30 gru 2011

"Księżyc nad Taorminą" – Roma Ligocka


Pamiętam bardzo dokładnie jak to się zaczęło… Najpierw była „Dziewczynka w czerwonym płaszczyku”, która poprowadziła mnie przez wojnę pokazując jej realia i okrucieństwo. Potem zaczytałam się w lekturze o tytule „Tylko ja sama”, a po pewnym czasie odwiedziłam „Znajomą z lustra” i poznałam losy „Kobiety w podróży”. Na tym się jednak nie skończyło. A to dlatego, że w twórczości Romy Ligockiej odnalazłam tak wiele bliskich mi emocji. Kolejne jej książki smakowałam niczym dobre wino, niczym słodycz, której ciągle chce się więcej i więcej… Czasami wręcz bałam się, że jak wszystko szybko przeczytam, to nie zostanie mi już nic do zaspokojenia czytelniczego głodu. Całe szczęście moje obawy rozeszły się po kątach, gdyż pisarka, której słów tak łaknę, niezmiennie tworzy, niezmiennie pisze i obdarza tym pisarstwem innych. "Księżyc nad Taorminą" – to tytuł jej najnowszej publikacji. Publikacji, która zabiera w niezwykłą podróż – po rozmaitych zakątkach świata, ludzkich losach i marzeniach.

W książce tej Roma Ligocka po raz kolejny udowadnia, że jest nie tylko wyśmienitym obserwatorem życia, ale i doskonałym kolekcjonerem opowieści. Jej osobiste zapiski i refleksje przeplatają się więc z historiami napotkanych ludzi. Ów połączenie daje pełen autentyzmu obraz, ukazuje wielowymiarowość bytu, a co najważniejsze skłania do przemyśleń. Nim się czytelnik spostrzeże, przenika go ta niespiesznie snująca się narracja, ta zaduma nad codziennością, nad jakimś jej skrawkiem. I tak mija felieton za felietonem, zwiastując nieubłagany koniec lektury. Momentami, aż żal, że publikacja nie przypomina gabarytowo encyklopedii, tematów pewnie by nie zabrakło, ale czasami umiar jest wskazany. Pisarka doskonale zdaje sobie z tego sprawę, dlatego też dawkuje nam swoje opowieści. Z ich wielości wybiera tylko tych kilka, by przekazać to co najistotniejsze. Ja także dokonam spontanicznej selekcji i wspomnę o kilku notkach, które z całego zbioru najbardziej przypadły mi do gustu. Na pierwszym miejscu umieściłabym „Cztery białe welony”, które to pokazują jak często rozbiegają się marzenia rodziców i plany ich dzieci. Do gustu przypadła mi także: „Samotność podróżnika” traktująca o zaostrzeniu przepisów lotniskowych, ciągłych kontrolach i lęku przed nimi. Ciekawą i zapadająca w pamięć historią było także „Łóżeczko” przedstawiające sylwetkę pewnego mężczyzny, który był ojcem przez dziesięć miesięcy i cztery dni. Do tego zestawu dodałabym jeszcze „Rynek jak życie” - opowiadanie pokazujące krakowski rynek z zupełnie innej strony… Wszystkich kart niestety odkryć nie mogę, by nie odbierać innym przyjemności z czytania.

Wspomnę za to o istocie książki „Księżyc nad Taorminą”, a jest nią podróż. Ale nie tylko ta dosłowna, rozumowana jako przeniesienie się z punktu A do B, ale i podróż w znaczeniu metaforycznym. Na pewno nie można zaliczyć wspomnianej lektury do przewodnika turystycznego, wszak Roma Ligocka nie jest typowym turystą, podróżnikiem. Sama o sobie powiedziała: „Ja po prostu wciąż szukam najlepszego miejsca - nie, nie po to żeby "odnaleźć siebie", bo nigdy się nie zgubiłam - ale żeby odnaleźć takie miejsce, gdzie będę mogła ze sobą wytrzymać”. Tak więc śledzimy na kartach książki jej życiową podróż – tą w głąb siebie i tą rzeczywistą. Poznając przy tym obyczaje innych narodów, losy rozmaitych mieszkańców kuli ziemskiej, historie przypadkowo poznanych ludzi. W ten o to sposób z mozaiki przeżyć, tworzy się jeden spójny obraz pod tytułem „Podróż przez życie”.

Któż inny mógł tak zgrabnie przedstawić zawiłość ludzkich losów, jeżeli nie osoba, która sama w życiu przeszła bardzo wiele. Roma Ligocka swoim życiorysem mogłaby obdarzyć wiele istnień, charakteryzuje go bowiem niezwykła mnogość doświadczeń. Tułaczka przez wojenną zawieruchę, emigracja, liczne przeprowadzki, wyjazdy zagraniczne, obracanie się w rozmaitych kręgach – od bohemy artystycznej po elitę towarzyską, pisarstwo, malarstwo, praca w roli kostiumologa i scenografa i wiele, wiele innych. Co tu dużo mówić…, książka pisarki, której życie miało i ma wiele odcieni, nie może być nudna, może być intymna,  prawdziwa i na swój sposób niezwykła. I taki właśnie jest „Księżyc nad Taorminą”.

Mnie ten tytułowy księżyc całkowicie zahipnotyzował. Obowiązki wzywały, a ja uparcie trzymałam lekturę w dłoni i powtarzałam w myślach: „jeszcze tylko jeden felieton, jeden felieton…”, a nim się spostrzegłam został mi do przeczytania już tylko jeden… Chwile spędzone z tą książką były dla mnie swoistego rodzaju wyprawą w tereny mi znane, a jednocześnie jakby poznawane na nowo. Było bowiem i o lubianym przeze mnie Krakowie, o Ameryce, o wsi, o hotelach – tych luksusowych i podrzędnych, o odprawie lotniskowej, a wszystko to po części przeżyłam w podobny sposób do autorki, a po części zupełnie inaczej. W Krakowie szłam innymi uliczkami, w hotelu inne rzeczy nie dawały mi spać, na wsi inaczej spędzałam czas, a na lotnisku czekałam na zupełnie inny samolot… Zmierzam do tego, że każdy na swój sposób odczyta treści zawarte w książce „Księżyc nad Taorminą”. Jedne będą mu bliższe, inne zupełnie odległe. Bo choć przytrafiają nam się podobne rzeczy, to tak jak napisała pani Ligocka: „każdy człowiek jest zamkniętą w sobie opowieścią”, każdy ma inną historię do opowiedzenia, co nie oznacza, że nie może się otworzyć na przeżycia innych. Zachęcam zatem do „wsłuchania” się w historie zawarte w recenzowanym przeze mnie zbiorze, wszak otwierając książkę pani Ligockiej otwiera się kufer rozmaitości, w którym każdy może znaleźć coś dla siebie…

Moja ocena: 5/6
*        *        *        *        *        *        *        *        *        *        *        *        *       *        *
Dane o książce: Roma Ligocka, Księżyc nad Taorminą, Wydawnictwo Literackie 2011, s. 198.

19 gru 2011

John Stephens - Szmaragdowy atlas

Kto zgotował tę literacką ucztę, kto wykreował świat, który z każdą kartką wciąga coraz bardziej i wreszcie komu udało się połączyć magię z przygodą i grozę z humorem? Dokonał tego nie kto inny jak John Stephens. Znany bardziej z działalności telewizyjnej - producent serialu „Plotkara” i scenarzysta „Życia na fali” oraz „Kochanych kłopotów”. Na rynek wydawniczy wkroczył z powieścią młodzieżową będącą pierwszą częścią trylogii fantasy. „Szmaragdowy atlas” to udany debiut i obietnica na równie udaną kontynuację losów trójki młodych bohaterów.

A cała przygoda rozpoczyna się pewnej zimowej nocy… Kate, Michael i Emma zostają zabrani z rodzinnego domu w trudnych do wyjaśnienia okolicznościach. Rozłączeni z rodzicami, błąkają się po coraz to nowszych domach dziecka, w żadnym nie zagrzewając miejsca na dłużej. Mimo upływu lat, ciągle wierzą, że mama i tata kiedyś po nich wrócą. Pomóc im może ich nowy opiekun i tajemniczy atlas. Księga, która tak nagle pojawi się w ich życiu przeniesie ich do mrocznej krainy, którą włada zła wiedźma. Czy dzieciom uda się pokonać krwiożercze wilki, rozmaite monstra i rozwikłać zagadkę zaginięcia najbliższych? Jedno jest pewne – na spokój na pewno nie będą mogły liczyć…

Lekturę tej książki porównałabym do przejażdżki kolejką górską. Bezustannie coś się dzieje. Kolejne wydarzenia następują tak szybko, że nie sposób za nimi nadążyć, a co dopiero się nimi znudzić. To nie ten typ lektury, w którym bohaterowie zawsze bez szwanku wychodzą z opresji. W książce Stephensa potwory przeplatają się z błyskiem miecza, czarami, pułapkami, strzałami, trucizną, mrocznymi labiryntami, a wszystko po to, by stale trzymać czytelnika w napięciu. Od pierwszej do ostatniej strony.

To co mi przypadło do gustu to spora dawka ironicznych wypowiedzi, które w ustach dzieci brzmią nie tyle karykaturalnie, co zabawnie. W powieści aż kipi od ciętych ripost i odważnych przekomarzań rodzeństwa oraz innych postaci. Bohaterowie nie są potulnymi owieczkami, każdy staranie zarysowany, absolutnie nie przerysowany. Z ulubieńcem krasnoludów na czele, olbrzymem w szeregu oraz małą złośnicą, odrażającym sługusem i zagadkowym doktorem. Istna mieszanka osobowości, która kiedy trzeba wprowadza w fabułę zamęt, by za chwilę na nowo przywołać ład. 

I pewnie byłoby się do czego przyczepić, że to nie takie…, że tamto też…, ale usterki stanowią tak śladową część „Szmaragdowego atlasu”, iż prawie niezauważalną. Jest to naprawdę ciekawie napisana powieść przygodowa z elementami fantastyczno-magicznymi. Czyta się ją szybko, z wielkim zainteresowaniem poznając losy trójki rodzeństwa i zaginionej księgi. Strony umykają spod palców w niesłychanym tempie, a to chyba najlepsza rekomendacja. 

Podsumowując, uważam, że „Szmaragdowy atlas” może dostarczyć  rozrywki nie tylko młodzieży, ale i dorosłym. Nie jest bowiem tak strasznie by przerazić młodego, a i tak grzecznie by nie zaciekawić starszego. Jest zatem uniwersalnie, a to nie znaczy – źle, czy mało oryginalnie… To znaczy - dla każdego!

Dane o książce: John Stephens, Szmaragdowy atlas, Bukowy Las 2011, s. 408.

- Za książkę dziękuję Wydawnictwu BUKOWY LAS -

15 gru 2011

Stephenie Meyer (( Zmierzch ))


„Zmierzch” albo się lubi, albo nie. W „Zmierzchu” można się zatracić, bądź z utęsknieniem czekać aż minie. Jednych on przyciąga niczym magnes, innych odrzuca niczym zaraza. I nie chodzi mi tutaj o porę dnia od zachodu słońca, aż do nastania ciemności, a o wytwór literacki znany chyba każdemu choćby ze słyszenia. Mowa o „Zmierzchu” autorstwa Stephenie Meyer. Książka ta okazała się być udanym debiutem i w ten oto sposób ruszyła lawina w postaci kolejnych trzech części cyklu. Meyer okrzyknięto obiecującą pisarką, jej książki nie schodziły z list bestsellerów „New York Timesa”, „Publishers Weekly” czy „Wall Street Journal”. Stały się fenomenem na skalę światową. „Zmierzch” na nowo przywrócił popularność motywu wampirów, nieco zapomnianego od czasów powieści Anne Rice. Warto też wspomnieć, iż książki Meyer zdystansowały poczytnego i niepokonanego Harrego Pottera na listach bestsellerów. Zdobyły również wiele prestiżowych nagród, rozgłos, sławę, a co za tym idzie - wiernych fanów i zagorzałych przeciwników. 

Co zatem kusi, a co zniechęca w „Zmierzchu”? W swoistego rodzaju zlepku „Romea i Julii”, innych znanych romansów i powieści grozy? Z samej fabuły można się wiele dowiedzieć na ten temat. A przedstawia się ona tak:

Siedemnastoletnia Bella Swan przeprowadza się do domu swojego ojca. Dziewczynie początkowo trudno jest odnaleźć się w nowej rzeczywistości. Wszystko zmienia pewna znajomość… Nastolatka spotyka w szkole tajemniczego i przystojnego Edwarda. Chłopak i jego przyszywane rodzeństwo wyraźnie wyróżniają się na tle innych uczniów i mieszkańców. Kiedy Edward ratuje jej życie w sposób dalece odbiegający od ludzkich możliwości, Bella postanawia poznać sekret tej niezwykłej rodziny. Z legendy o Zimnych Ludziach wysnuwa trafne wnioski – jej nowy znajomy jest wampirem. Straszliwa prawda w żaden sposób nie wpływa na jej uczucia. Bez pamięci zakochana w swoim wybawcy, podąża za nim, narażając siebie, jego i swoich bliskich na duże niebezpieczeństwo.

Wampiry, które Bella spotyka na swojej drodze, różnią się od tych znanych z podań czy filmów. Po pierwsze – promienie słoneczne ich nie zabijają, a powodują jedynie mienienie się skóry. Po drugie – w zależności od stopnia nasycenia ich oczy przybierają inny odcień. Po trzecie – nie śpią w trumnach i niekoniecznie żywią się ludzką krwią, niektórym wystarcza krew zwierząt. Często też posiadają indywidualne zdolności, takie jak czytanie w myślach, kierowanie czyimś nastrojem bądź przewidywanie przyszłości. Niewątpliwie są to ciekawe zmiany w ogólnie znanym wizerunku wampira. Ot, taki powiew świeżości, który pozwala spojrzeć na krwiopijców z innej strony. I za to dałabym autorce plus.

Minus zaś wręczyłabym za zbyt dosłowne potraktowanie powiedzenie, że przeciwieństwa się przyciągają… Główną parę bohaterów (Belle i Edwarda) różni właściwie wszystko. Począwszy od statusu majątkowego, poprzez wygląd i charakter, a skończywszy na tym, że jedno jest człowiekiem, a drugie wampirem. Podsumowując: Bella jest przedstawiona jako osoba, której imają się wszelkie wypadki, zagrożenia oraz dziwne zdarzenia losowe. Jej samej zresztą brakuje koordynacji ruchowej, ciągle na coś wpada, potyka się, kaleczy, a do tego jest antytalentem sportowym. Edward zaś to wysportowany, muskularny, urodziwy i silny młodzieniec, który dodatkowo ma wyrafinowane poczucie humoru i maniery dżentelmena. Na łamach powieści określany jest mianem półboga, nieziemsko przystojnego, idealnego, zapierającego dech w piersiach, porównywany do Adonisa, odurzający niczym narkotyk – po prostu bajeczny.

I głównie za to przerysowanie bohaterów, za nadmierny patos, powierzchownie przedstawione emocje oraz schematyczność fabuły krytykuje się autorkę. „Zmierzch” jest wręcz uznawany za jeden z najlepszych przykładów obrazujących termin „marysuizm” (wywodzący się od postaci Mary Sue bohaterki parodii serialu „Star Trek”). Idealizuje bowiem zdarzenia i postaci, przez co staje się karykaturalny i odrealniony. Bo czy zawsze kiedy dzieje się coś złego musi padać deszcz, albo jeżeli ktoś jest ładny, to czy naprawdę nie ma żadnej skazy…? Najwidoczniej tak… I jak na ironię wszystkie te negatywy wymieniane przez krytyków, stają się zaletami w oczach czytelników oczarowanych powieścią Meyer. Dlaczego? Dlatego, że „Zmierzch” ‘przemawia’ głównie do osób, które chcą się oderwać od szarej rzeczywistości, które chcą poczytać o uczuciu tak zarysowanym, że aż niemożliwym, o przygodach, które nie spotykają ludzi na co dzień, o czymś, co trudno doświadczyć w rzeczywistości. Wszak książka nie pełni jedynie funkcji edukacyjnej, może i dostarczać rozrywki, tak samo jak film, gra, czy taniec. W końcu nie ogląda się tylko filmów historycznych, nie gra się tylko w szachy i nie tańczy tylko walca. Idąc tym tropem można dojść do konkluzji, że skoro dla jednych znakomitym dziełem mogą być „Wichrowe wzgórza”, tak dla innych znakomity może być „Zmierzch”.

Ja może nie pokusiłabym się o nazwanie tej powieści wybitną, określiłabym ją raczej mianem takiej, która potrafi zainteresować. Fabuła przyciąga i pomimo kilku usterek, skutecznie przykuwa uwagę czytelnika. Dzięki temu książkę czyta się szybko. Te ciekawsze treści z większą uwagą, te mniej ciekawe naprędce, aby znowu trafić na słowną ucztę. I choć nie jest to uczta zbyt obfita, to w dużym stopniu zaspokoiła ona mój czytelniczy apetyt. Niemniej jednak klasyką i ulubioną powieścią traktująca o wampirach pozostanie dla mnie „Wywiad z wampirem”. Zaś „Zmierzch” potraktowałabym jako całkiem udany powrót do tematyki istot żywiących się ludzką krwią.

Podsumowując, przyznaję, że spotkanie z bohaterami pierwszej części sagi uważam za udane. W żadnym wypadku nie czuję się rozczarowana, gdyż wiedziałam po co sięgam. Jak widnieje na okładce, „Zmierzch” to „opowieść o miłości, łącząca cechy horroru, romansu i powieści o dojrzewaniu”. Jakby na to nie patrzeć książka ta spełnia wszystkie założenia romansu – są w niej nieprawdopodobne wydarzenia, intrygi, liczne zbiegi okoliczności, a całość ma awanturniczo-miłosny charakter. Z horroru także coś jest, natomiast bohaterami są nastolatki u progu dorosłości, a więc wszystko się zgadza. Rodzi się więc pytanie, czy rzesze niezadowolonych z tej lektury oczekiwali dzieła na miarę Szekspira…? Miłości pozbawionej banału, horroru bez krwi, nastolatków bez wpadek? Czasami wydawać by się mogło, że to nie książka jest zła, tylko złe są nasze wybory czytelnicze. 

Moja ocena: 4+/6
Dane o książce: Stephenie Meyer, Zmierzch, Wydawnictwo Dolnośląskie 2008, s. 416.

4 gru 2011

Zaginiona księga z Salem – Katherine Howe


Jaki jest przepis na dobrą powieść traktującą o czarach? Po pierwsze w opowieść powinny być wplecione autentyczne wydarzenia, co dodaje smaku i zwiększa atrakcyjność całej historii. Po drugie przydałaby się wiedźma, tudzież szamanka - kobieta pałająca się ziołolecznictwem, udzielająca rad, wróżąca z kart, nieco zbzikowana i tajemnicza. Po trzecie musi być magiczna księga, ale nie taka która leży gdzieś pod bokiem, ale taka, którą trzeba odnaleźć. Mile widziane są także: klątwa, zabytkowy dom z dość bujnym ogrodem i oczywiście współczesna bohaterka, która ma podążać po znakach przeszłości, by uporządkować swoją teraźniejszość. I to już wszystko. Aczkolwiek przepis ten można do woli przekształcać, modyfikować i zmieniać. Wszak magia to pojęcie o szerokim znaczeniu.  Potwierdza to w swojej książce Katherine Howe, potomkini dwóch kobiet oskarżonych o czary w procesach z 1962 roku. W jej powieści odnaleźć można wiele odcieni magicznego rzemiosła. A najciekawszym z nich jest ten dotyczący czarownic z Salem.

Jak to się zaczęło…? Czyli o tym, jak „czary” nabierają mocy.

Przenieśmy się teraz do czasów Nowej Anglii, a dokładnie do domu pewnego pastora. To tutaj młoda niewiasta cierpi na dziwne konwulsje. Z pomocą przychodzi jej miejscowa uzdrowicielka – Deliverance Dane. Niestety nie udaje jej się uratować dziewczyny. Wkrótce objawy choroby zaczynają się pojawiać u innych mieszkanek Salem. W ślad za tą przedziwną epidemią rusza lawina oskarżeń. Do więzień trafiają kobiety posądzane o diabelskie moce. Ich los wydaje się być przesądzony… Tak prezentuje się jedna z części powieści. Jej akcja toczy się bowiem dwutorowo. W XVII wieku (czas polowań na czarownice) i we współczesności, w której to poznajemy losy młodej absolwentki Harvardu – Connie Goodwin. Za jej sprawą odkryjemy rodzinną tajemnicę, poznamy opuszczony dom i sekrety pewnej zagadkowej księgi.

Dużym plusem powyższej opowieści jest to, że autorka pozostaje wierna historycznym faktom. Tutaj oprócz literatury źródłowej, z pewnością pomocna okazała się działalność pani Howe, która jako doktorantka wydziału historii Ameryki i Nowej Anglii, prowadzi zajęcia dotyczące magii w dawnych wiekach, a więc doskonale orientuje się w temacie. Co prawda, na potrzeby książki, niektóre wątki dotyczące procesów czarownic z Salem zostały ubarwione, ale nie na tyle, by zniekształcać obraz tamtych wydarzeń. Jest jednak coś, co znacząco różni relację autorki od prawdy historycznej… Po dziś dzień uczonym trudno jest wskazać jednoznaczną przyczynę „opętania” niewiast z miasta w hrabstwie Essex. Przyjmuje się, że mogło chodzić o sprawy majątkowe, kwestie wzbogacenia się jednych kosztem drugich – głównie oskarżano kobiety samotne, niezależne finansowo, często jedyne spadkobierczynie rodzinnych dóbr. Prawdopodobne jest także masowe zatrucie sporyszem (grzyb atakujący zboża), który powodował halucynacje i przykurcz mięsni. Domniema się również, że te liczne histerie młodych dziewcząt, były niczym innym jak udawaniem „opętanych” spowodowane nudą życia. Nikt jednak nie pokusił się o uznanie, że może naprawdę chodziło o czary…? Taką hipotezę stawia w swojej powieści Katherine Howe. Jest to teoria odważna, tym bardziej, że mało kto wierzy dziś w abrakadabrę. Niemniej jednak wizja ta świetnie wpasowuje się w treści „Zaginionej księgi z Salem”. Dzięki czemu w książce nie brakuje zaklęć, kociołków i słoików z przedziwnymi miksturami, amuletów, mrocznych symboli, mandragory i innych tego typu rzeczy. 

Czyli można by rzec – raj dla miłośników magii, czarownic i tajemnic. Ale czy w tym raju odnajdą się wszyscy…? 

Motyw księgi w literaturze jest motywem po który chętnie sięgają nowi twórcy. Księga bowiem często napędza akcję, zwłaszcza jeśli ciężko ją znaleźć, jeżeli nie do końca wiadomo, co kryje, jaką ma moc, jak się nią posługiwać… I tak wytrawny czytelnik mógł już setki razy wyruszać na fantazyjne poszukiwania takowej księgi. Rodzi się więc pytanie, czy „Zaginiona księga z Salem” wyróżnia się czymś szczególnym na tle podobnych publikacji, czy może zainteresować odbiorcę, który czytał już wiele innych książek o magicznych przedmiotach? Proza Howe w głównej mierze broni się nawiązaniem do autentycznych wydarzeń – procesu czarownic, a reszta to dodatek na średnim poziomie. Cała historia poszukiwań zaginionego almanachu prezentuje się przewidywalnie i trochę monotonnie. Drażniący jest zwłaszcza sam początek i postać głównej bohaterki – nad podziw inteligentnej, sprytnej i wspaniałej i doprawdy, aż dziw bierze, że tak długo przyszło jej szukać zguby sprzed lat… Rzeczona bohaterka to w pewnym sensie zgrzyt między ciekawą fabułą, historią i magią. Ona na tle tego wszystkiego jest bezbarwna i mało interesująca. To trochę tak jakby przez krainę cudów prowadziła czytelnika pozbawiona życia, irytująca zjawa. Jak tu się w takim wypadku zachwycać otoczeniem, kiedy na centrze ciągle widać zjawę?

Na niekorzyść powieści działa także kilka innych rzeczy. Między innymi: dziwnie zaprezentowane relacje matki i córki (Connie) oraz ich rozwlekłe telefoniczne rozmowy, właściwie o niczym. „Klątwa”, która pojawia się znikąd, a w pewnym sensie jest jawną oczywistością. Zbyt szczegółowe potraktowanie niektórych kwestii. A także trochę nieudolne zwroty akcji. To by było na tyle tego złego. I jakkolwiek może zabrzmi to paradoksalnie, ale mimo tych usterek było ciekawie i wciągająco. Nie wiem czy to zasługa magii, czy ogólnie zgrabnie zarysowanej fabuły… Chyba jednak tego drugiego.

„Zaginiona księga z Salem” niezaprzeczalnie ma swój urok. Widać, że autorka włożyła wiele pracy w przygotowanie tej powieści. W świecie odtworzonym na jej kartach nie pominięto wystroju wnętrz, czy wyglądu ubiorów, są i precyzyjne opisy zaklęć, czy technik wróżbiarskich. Dodatkowym wabikiem może być wspominana już zgodność z prawdą historyczną, która przejawia się nie tylko w autentycznych postaciach, ale i procesach „czarownic”, dowodach zebranych na ich niekorzyść i ogólnym omówieniu rzemiosła zamawiaczek. W takich treściach z pewnością odnajdą się miłośnicy kwiecistego stylu oraz narracji, która niespiesznie zmierza do sedna, wprowadzając czytelnika w klimat dawnych lat, co jakiś czas przerywany teraźniejszością. 

Moja ocena: 4/6
Dane o książce: Katherine Howe, Zaginiona księga z Salem, Niebieska Studnia 2011, s. 416. 

- Za książkę dziękuję Wydawnictwu -->

24 lis 2011

Per Petterson – "Na Syberię"


Zanim zadebiutował zbiorem opowiadań, zanim zachwycił powieściami „Przeklinam rzekę czasu” i „Kradnąc konie”, imał się rozmaitych zajęć. Był pracownikiem fizycznym, księgarzem, tłumaczem i krytykiem literackim. Per Petterson, bo o nim mowa, jest dziś znanym norweskim prozaikiem. Jego książki tłumaczy się na wiele języków i nierzadko obsypuje nagrodami literackimi. Dotychczas w Polsce wydano dwie powieści tego twórcy. Teraz doczekaliśmy się publikacji jednego z jego wcześniejszych dzieł pod tytułem „Na Syberię”.

Ta metaforyczna podróż na Syberię ukazuje losy pewnej kobiety. Poznajemy miejsce jej zamieszkania – północną Danię, okres jej dzieciństwa i dorosłości, ale jej imię pozostaje dla nas tajemnicą. Życie ów bezimiennej bohaterki naznaczył jutlandzki krajobraz: marznące morze, silne wiatry i ostre mrozy, oraz oschłe stosunki rodzinne. Jedyną bliską jej sercu osobą jest brat Jesper. To z nim się bawi, z nim spędza większość chwil, przy nim zasypia i przy nim się budzi. Jesper jest wszystkim w mroźnym życiu małej dziewczynki. Gdy wybucha wojna ich drogi się rozchodzą. Nasza bohaterka nie potrafi nawiązać żadnych głębszych relacji z innymi ludźmi, zwłaszcza z mężczyznami. Samotna i zagubiona, w wieku dwudziestu trzech lat, stwierdza, że życie się dla niej skończyło…

Powieść ta w dużej mierze traktuje o sile bratersko-siostrzanej miłości. Jesper i bezimienna niewiasta. Brat i siostra, których historie stanowią szkielet całej opowieści. Więź, jaka ich łączy jest niezwykle silna, pełna napięć i uczucia. Momentami ich relacje przypominają bardziej obcowanie kobiety i mężczyzny, aniżeli rodzeństwa… I tutaj można odnieść wrażenie, że chyba sam autor nie był pewien, w jaką stronę poprowadzić bohaterów. W miarę jak dojrzewają, zmienia się ich zapatrywanie na świat, zmienia się rzeczywistość w której żyją, zmieniają się i oni. Siostra staje się młodą damą, a brat odważnym młodzieńcem. Czasami na linii tych dwóch podmiotów iskrzą emocje. Nie tylko te wywołane wojną, strachem o drugą osobę, ale i te bazujące na bliskości, tęsknocie za ludzkim ciepłem. Granica jednak nie zostaje przekroczona. Pozostaje w fazie wzajemnej fascynacji. Upust znajduje w jednym fragmencie, kiedy to siostra relacjonuje: „Wtulam policzek w jego dłoń, najpierw lekko, potem mocniej. Stoimy tak, Jesper dotyka czołem mojej skroni, jego koszula muska moje nagie piersi, przysuwam się do niego, nie oddycham”. Intymność i żar tego opisu malują się naprawdę wyraziście na tle chłodu bijącego z całej powieści…

A chłód ten czuć już od pierwszych stron. Głównie niosą go ze sobą kolejno pojawiające się postacie i wątki. I tak na przykład - w książce poruszony zostaje dość już znany motyw fanatyzmu religijnego. Nie jest on jednak potraktowany w sposób wyczerpujący, występuje raczej na uboczu. Osobą skrajnie religijną jest matka głównej bohaterki, która godzinami gra na pianinie i śpiewa psalmy własnego autorstwa. Dla domowników jest to „rozrywka” raczej drażniąca aniżeli bawiąca. Wyraźnie widać, że pomiędzy matką a resztą rodziny występuje swoista bariera. Nikt nie próbuje jej przekroczyć, ani usunąć. Nasza bohaterka zdobywa się jedynie na podsumowanie:  „Moja matka widziała świat obrazami, a obrazy pochodziły ze starego Testamentu”. 

Ojciec także żyje we własnym świecie. Nie potrafi okazywać uczuć. Lęk o dzieci przejawia się u niego skrajną agresją. Wszelkie niepowodzenia przeżywa w samotności. Bije od niego takim samym chłodem, co od matki i otoczenia.

Tak zarysowuje się krajobraz, w którym przyszło dorastać rodzeństwu. Oziębłe stosunki rodzinne, samobójstwo dziadka, nadchodząca wojna, a do tego przeszywające zimno miasta. W taki sposób Petterson oddziałuje na czytelnika, wprowadzając go w nurt surowej i przygnębiającej narracji. Narracji kobiecej sterowanej z męskiego punktu widzenia. Za sprawą czego, nie brak w książce fragmentów dosadnych, pozbawionych delikatności, czy sentymentu. Narratorka bez skrępowania mówi: „ pocę się pod pachami, w kroczu”, bez skrępowania też opisuje wymioty, czy dyndające nad rzędami krowich zadów zwłoki dziadka. Przez co jawi się jako osoba zdominowana przez wieczną zmarzlinę i tą w swoim wnętrzu i tą zewnętrzną.

Pozbawiona imienia i rodzinnego ciepła, marzy o wyjeździe na Syberię – do lepszego świata, świata ze swoich snów. To pragnienie może dziwić, wszak Syberia to mroźna kraina… A więc bohaterka upatruje szczęścia w chłodzie większym niż to, do którego przywykła. Świadczyć to może o jej zagubieniu, O nieumiejętności odnalezienia właściwej życiowej drogi. Życiu z poczuciem „kiedyś”, a nie „teraz”. Gdyż to „teraz” jej nie odpowiada, a niestety brak jej pomysłu na udane jutro. Podróż na Syberię ma więc wymiar symboliczny. Kilkudziesięcioletnia narratorka obrała zły kierunek, pozostawiając Syberię tylko w sferze swojej wyobraźni. 

Skąd ta pustka życia, skąd to zagubienie…? Można by się doszukiwać jego przyczyn w wojnie. Tylko, że ów druga wojna światowa po części w Danii  jest i po części jakby jej nie było. Zwłoki pięciu duńskich żołnierzy na granicy, to nie ofiary wojny, lecz morderstwa. W radiu premier przekonuje obywateli by zachowywali się naturalnie. Po drogach jeżdżą żołnierze z karabinami, ale można w nich rzucać gnojem, można i ich wyzywać, więc trochę to wszystko dziwne… Właściwie nie widać większych zniszczeń, nie ma walk, wszystko jest jakby odległe, zagrożenie gdzieś się czai, ale nie wiadomo gdzie. A mimo to jednak coś zostaje zrujnowane. Wojna rozdziela zżyte ze sobą rodzeństwo. Jasper opuszcza siostrę, nie wziąwszy nawet ich wspólnej fotografii. Ta nagła rozłąka, zmusza bohaterkę do samodzielności, a z tą, ona sobie kompletnie nie radzi…

Zarówno fabuła jak i forma książki Pettersona wskazywałyby, że jest to powieść psychologiczna. Bohaterka wspomina swoje dawne życie, dzieli się własnymi przeżyciami, emocjami, opisuje relacje z innymi ludźmi. Jednak czegoś tu brakuje. Tej przysłowiowej kropki nad „i”. Opis relacji rodzinnych jest dość niespójny. Życie wewnętrzne bohaterki nie jest dostatecznie rozwinięte, jej przeżycia zaś pozbawione są wyrazistości. Właściwie nie wiemy jakie mechanizmy żądzą jej psychiką. Wszystko to pozostaje w zalążku. Ukazane połowicznie, a momentami całkiem ukryte. 

„Na Syberię” odbieram jako książkę dobrą, rozwijającą się wraz z upływem stron, jednak snującą się powoli. Brak w niej nieoczekiwanych zwrotów akcji. Monotonię niektórych treści przerywa dosadny opis i tak to spokojnie idzie dalej. Drażnić trochę mogą liczne nazwy ulic, miejscowości, miejsc, przedmiotów, które mało tego, że brzmią obco, to dodatkowo są beznamiętne. A niestety (dla niektórych) autor ma skłonność do dokładnego opisu tras, jakimi poruszają się bohaterowie – z uwzględnieniem miana każdej kolejnej ulicy, skwerku, czy zakładu. Dla jednych może to być wspaniała wyprawa po skandynawskich krajach, dla innych niepotrzebna wielość nazewnictwa. 

I choć nie tego się spodziewałam sięgając po powyższą książkę, to nie czuję rozczarowania. Pierwsze spotkanie z twórczością Pettersona nie było łatwe, jednak nie przytłaczało, nie gorszyło, ani też nie skłaniało do odłożenia lektury. Wręcz przeciwnie. A skoro doszłam do takiej, a nie innej konkluzji, niech i takie będzie zakończenie: Książkę, której nie możesz odłożyć, czytaj!

Dane o książce: Per Petterson, Na Syberię, W.A.B. 2011, s. 272.

- Za książkę dziękuję Wydawnictwu W.A.B. -

19 lis 2011

Księga rzeczy utraconych - John Connolly

John Connolly – autor serii pięciu kryminałów, thrillera „Bad Man” i zbioru opowiadań „Nokturny”, tym razem zaproponował czytelnikom coś zgoła innego. Coś z pogranicza klechdy, fantasy i horroru. Specyficznego rodzaju gra wyobraźni połączona z rzeczywistością o tytule „Księga rzeczy utraconych”. Powieść pełna literackich odniesień, metafor, z wojną i magią w tle. Ni mniej, ni więcej, jak przedziwna baśń dla dorosłych.

Opis jej treści można by zacząć od słów: „Dawno, dawno temu” – w końcu tak się rozpoczyna wiele tego typu opowieści… Ja jednak zacznę tak: Matka nastoletniego Davida umiera. Po jej śmierci ojciec powtórnie się żeni. Nowa mama, nowy brat, nowy dom – zbyt wiele tych nowości, jak dla zagubionego chłopca. Sytuacji nie polepszają trudne kontakty z macochą, zapracowany ojciec i zbliżająca się wojna. Osamotniony David zaczyna zatracać się we własnym świecie. Coraz częściej słyszy głosy książek, które mówią, chrapią, niczym ludzie. W jego snach pojawia się postać odrażającego Garbusa. Na jawie miewa osobliwe ataki, po których traci przytomność. Kiedy jego świat totalnie się rozpada, chłopiec przekracza granicę jednego „piekła”, by znaleźć się w drugim… Tak rozpoczyna się ta niezwykła przygoda.

„Historie pragną by je czytano. Potrzebują tego” – mawiała matka głównego bohatera. Mawiała też, jak ważne są książki i zamknięte w nich treści. Za jej sprawą autor pokazuje jak wielką siłę mogą mieć historie opisane na kartach powieści. „Księga rzeczy utraconych” to po części książka o książkach. Connolly odświeża znane z literatury postacie nadając im nowy wydźwięk.

Znane wszystkim baśnie, u Connolly’ego występują w dwojakim wariancie. Jedne bawią swą karykaturalnością, inne wręcz przeciwnie… Skupię się najpierw na tych pierwszych. I nie będę ukrywać, że wariacja na temat Królewny Śnieżki i jej towarzyszy co rusz wywoływały na mej twarzy uśmiech. W końcu, jak tu się nie śmiać, kiedy krasnale uważają, że ktoś, kto mówi, że są małe jest „cholernym tupeciarzem!”. Doprawdy, ta nowa wersja bajki, w której to Śnieżka jest paskudną zołzą i w której krasnale w starych kubraczkach próbują ją otruć i zgonić winę na złą macochę – jest bardzo przekonująca i wciąga od początku do końca. A to zaledwie jedna z kilku bajecznych opowieści. „Księga rzeczy utraconych” serwuje czytelnikowi naprawdę sporą dawkę dobrego humoru i świeżego spojrzenia na historie pokryte lekkim kurzem…

Jak wspominałam - te baśniowe twory mają i swoje drugie dno… Tutaj dopiero robi się mrocznie. W powieści bowiem występuje bardzo wiele treści, które wrażliwcy najchętniej by ominęli, zaś osoby rządne niezwykłości w lekturze pochłoną je migiem. Kiedy to główny bohater wkracza do tajemniczego lasu baśń zamienia się w grozę. U progu wita go zwęglona czaszka pilota, którego samolot rozbił się w ogrodzie, następnie spotyka Leśniczego z wielką siekierą, który bez ceregieli rozprawia się z groźnymi istotami, głównie wilkami i wilkonami. Są i harpie rozszarpujące swoje ofiary, są i przebiegłe trolle. A im dalej w las, tym ciemniej… Czerwony Kapturek nie jest taki uroczy, jakiego go znamy, a Myśliwy (w postaci kobiety) łączy głowy dzieci z korpusami zwierząt, by zapewnić sobie urozmaicone polowania. Kwiaty zaś rosną karmione ludzką krwią, a w ich płatkach kryją się twarze zaginionych maluchów. Pod ziemią żyje straszliwa bestia. Co rusz słychać złowieszcze echa. Śmierć czai się na każdym kroku i nie ma co liczyć na to, że każde zagrożenie zakończy się szczęśliwe, nie tutaj… 

I mimo tego, że momentami jest bardzo drastycznie, a krew wręcz wylewa się z kart powieści, to nie sposób odmówić tej książce swoistego rodzaju „uroku”. Niczym w transie przewraca się stronę za stroną, tak niesamowicie wciąga cała ta historia. Jest to z pewnością zasługa umiejętnego, wręcz wyważonego połączenia magicznego świata baśni z makabrycznymi opisami. Wszystko zaserwowane w odpowiednich proporcjach sprawia, że i strach nie jest taki straszny, a słodycz bajki zbyt słodka.

A do czego to wszystko zmierza? Można by rzec od naiwności do dorosłości… Bohater powieści przebywa niezwykłą podróż ku dojrzałości. Z małego, zazdrosnego i zagubionego chłopca, staje się młodym, odważnym mężczyzną. Postacie, które spotyka w magicznej krainie zarówno te dobre jak i złe pozwalają mu lepiej zrozumieć świat. Świat który nie jest tylko ‘kolorowy’, ale i drastyczny, pełen bólu, rywalizacji, niesprawiedliwości. David wkracza w tę nieznaną dotąd rzeczywistość, by odbyć trudną lekcją życia. I naprawdę ciężko przewidzieć jakich wyborów dokona i czy wyjdzie z tego cało. 

Rozwiązanie historii wcale bowiem nie jest takie oczywiste. W miarę rozwoju akcji, wychodzą na jaw coraz to nowsze fakty. Powieść w pewnym momencie zamienia się w thriller, wywołując u czytelnika uczucie niepewności, a nawet dreszcz emocji. Tak więc zakończenie niejedną osobę może zaskoczyć, ba, nawet zachwycić, wszak ma i w sobie coś z metafory życia i śmierci, coś z magii i coś całkowicie prawdziwego. Coś, o czym długo się nie zapomni. 

Nie często czyta się takie historie – z wielością i rozmaitością wątków, a jednocześnie spójne. „Księga rzeczy utraconych” taka właśnie jest. Nie często też, w danej książce, odnaleźć mogą się  zarówno miłośnicy baśni jak i horroru, a w „Księdze rzeczy utraconych” z pewnością się odnajdą. I nie często powieść może na równi bawić, co przerażać, a… Tak, tak – „Księga rzeczy utraconych” może! Może czytelnika wciągnąć, emocjonalnie rozciągnąć, zauroczyć, zszokować i o wiele, wiele więcej.

Zaiste, aż żal tracić ją z oczu… 

Moja ocena: 5+/6
Dane o książce: John Connolly, Księga rzeczy utraconych, Niebieska Studnia 2007, s. 352.


- Za książkę dziękuję Wydawnictwu Niebieska Studnia

5 lis 2011

Carlos Ruiz Zafón – Światła września

Czasami odczuwam zagubienie, próbując odnaleźć coś wartego uwagi w bezkresnym morzu lektur. Jak tu trafić na ‘perłę’ pośród tych setek tysięcy rozmaitych fal…? Chyba najprościej jest zawitać do bezpiecznej przystani… Dla mnie taką przystanią jest Zafón.
 
Czytelniczą przygodę z jego twórczością rozpoczęłam od „Mariny”. Ta nietuzinkowa publikacja rozbudziła we mnie chęci do sięgnięcia po pozostałe dzieła pisarza. Kolejno poznałam bestsellerowy „Cień wiatru”, oraz powieści z cyklu dla młodzieży: „Książę Mgły” i „Pałac Północy”. Zafón jest mistrzem w kreowaniu klimatu oraz utrzymywaniu napięcia. Jego książki czyta się tak, jakby ktoś na papierze kreślił dobry film. Nie sposób się od nich oderwać. Nie dziwi więc fakt, że oprócz powieściopisarstwa, hiszpański twórca pała się także pisaniem scenariuszy filmowych. 

Czas zatem zacząć „projekcję” trzeciej z książek w dorobku pisarza – Panie i Panowie, przedstawiam wam  „Światła września”…

Jesteśmy w Paryżu, jest rok 1936. Młoda wdowa z dwójką dzieci ledwo wiąże koniec z końcem. Wybawieniem z tej trudnej sytuacji ma być posada ochmistrzyni w pewnej nadmorskiej rezydencji. Simone Sauvelle wraz z rodziną, przeprowadza się do posiadłości tajemniczego wynalazcy – właściciela fabryki zabawek. Dom Lazarusa Janna przywodzi na myśl panoptikum cudów i osobliwości. Setki zabawek i automatów o świecących szklanych oczach to nie tylko elementem wystroju wnętrz, ale i ochrona dla mrocznego sekretu fabrykanta… Pani Sauvelle wraz z czternastoletnią córką Irene i młodszym synem Dorianem przekonają się na własnej skórze jak dalece niebezpiecznym okaże się ich nowy dom…

Co przyciąga w tej historii? Nastrojowość, wielość zagadek, odkrywanych stopniowo, kawałek po kawałku, motyw ekscentrycznego wynalazcy, starego domostwa, dziwna choroba żony Lazarusa, momentami cyrkowa iluzja, legenda o cieniu… Można by rzec, że Zafón wie, gdzie uderzyć, żeby wydobyć to, co najlepsze. On składa swoją opowieść ze starannie dobranych elementów – tutaj nie ma przypadkowości, tutaj każdy kolejny fragment współgra z poprzednim i następnym. 

Zafón pisze bardzo plastycznie. Czytelnik dosłownie może wniknąć w wykreowany przez niego świat. Widzi, czuje i przeżywa to, co w danej chwili bohaterowie książki. Napływająca do groty woda, podmuch wiatru, który gasi płomienie świec, mrowienie wywołane strachem – to wszystko staje się udziałem poniekąd biernego odbiorcy. Dla mnie to trochę takie czarowanie słowem. Sprawianie, że momentami to słowo ożywa gdzieś obok czytelnika – przyjmując całkiem realną formę.

Mają więc w sobie „Światła września” i w pewnym sensie pierwiastek magiczny, okraszony baśniową atmosferą i pewną dozą liryzmu. A te ostatnie to ni mniej, ni więcej, jak dwie składowe powieści Dickensa – jednego z ulubionych autorów Zafóna. Gdyby dodać do tego opis biedoty miejskiej, satyryczny humor i ekscentrycznego bohatera – otrzymamy pewne nawiązanie do twórczości angielskiego powieściopisarza. Niewielkie, ale zawsze.

Niemniej jednak „Światła września” określiłabym mianem dreszczowca. Książka ta bowiem świetnie żongluje napięciem czytelnika, wywołując uczucie niepewności, a nawet dreszcz emocji. I co najważniejsze bohaterowie nieraz znajdują się w niebezpiecznej sytuacji, której szczęśliwe rozwiązanie trudno jest przewidzieć…

A zatem, nie pozostaje mi już nic innego, jak zaprosić i tych starszych i tych młodszych czytelników do odwiedzenia Błękitnej Zatoki i rezydencji szalonego wynalazcy. W celu poznania wyjątkowo ciekawej historii, przedstawionej w wyjątkowo interesujący sposób, przez wyjątkowo zdolnego pisarza.
Z pełną odpowiedzialnością – zapraszam!

Moja ocena: 5+/6
Dane o książce: Carlos Ruiz Zafón, Światła września, MUZA S.A. 2011, s. 256.

- Za książkę dziękuję Wydawnictwu MUZA -

19 paź 2011

Wrześniowe dziewczynki - Maureen Lee


Maureen Lee jest cenioną autorką kilkunastu powieści. Dotychczas w Polsce ukazały się dwie z jej książek. Do przeczytania jednej z nich zachęciły mnie hasła takie jak: wojenna zawierucha, pasjonująca historia, miłość, tajemnice i zdrady. Muszę przyznać, że sama okładka, jak i widniejący na niej opis, także nie pozostawiły mnie obojętną. Jednym słowem „Wrześniowe dziewczynki” jawiły mi się jako obietnica pasjonującej literackiej podróży w dawne czasy…

Jest rok 1920. Pewnej burzowej wrześniowej nocy, w Liverpoolu przychodzą na świat dwie dziewczynki. W wyniku zrządzenia losu Eleanor i Brenna - tak różne od siebie kobiety rodzą pod jednym dachem. Jedna z pozoru ma wszystko to, o czym inne mogą marzyć – pieniądze, rodzinę, bogate stroje i piękny dom. Druga prócz kochającego męża i dzieci, nie ma nic, a mimo to jest szczęśliwsza. Wszystko je dzieli, a jedna noc sprawi, że ich losy połączą się już na zawsze. Po dziewiętnastu latach od pamiętnego wieczoru, ich córki będą musiały zmierzyć się z trudami życia w czasach wojny. A wszystko, co czeka obie rodziny, przesiąknięte będzie bólem, rozpaczą, uczuciami oraz nadzieją na nowe lepsze jutro.

 „Wrześniowe dziewczynki” to powieść z typu tych, które czyta się nieśpiesznie, z wolna się nimi rozkoszując i z chęcią powracając do losów umieszczonych w niej bohaterów. Autorka bardzo zgrabnie przenosi czytelnika do Anglii lat dwudziestych, a następnie okresu drugiej wojny światowej. Odmalowując przy tym całą paletę ciekawych postaci. Dzięki pomocy książki Normana Longmate’a „How we live then” (Jak wtedy żyliśmy) pani Lee wiernie odtworzyła losy angielskich obywateli. Od ich stroju począwszy, poprzez warunki mieszkaniowe, pracę, zajęcia codzienne, aż do pożywienia i restrykcji okresu wojny. I ten element publikacji stanowi jedną z jej mocniejszych stron. 

Do samej narracji nie mam co prawda większych zastrzeżeń, ale jednak pewne mam… Chodzi o uprzedzanie faktów. Autorka parokrotnie zdradza, co też się wydarzy u danego bohatera w dalekiej przyszłości. Być może ten zabieg w wielu czytelnikach wzbudzi wzmożone zainteresowanie, niestety na mnie podziałał on wręcz przeciwnie. Należę do tej grupy odbiorców, która ceni sobie element zaskoczenia, dla której niepewności wychodzące w trakcie lektury, tylko wzmagają czytelniczy apetyt.  Ale, jak już mówiłam dla innych zdania typu: „Jakże zdziwiliby się oboje, gdyby wiedzieli, że nim minie półtora roku Marcus będzie miał nową, bardzo piękną żonę – w tym samym wieku co jego córka” – mogą być impulsem do dalszego czytania.

Ktoś mógłby powiedzieć: to już było…, wojna, splecione losy dwóch rodzin, to temat stary jak świat, cóż odkrywczego może być w takiej książce? Być może nic odkrywczego, ale z pewnością interesującego i wartego uwagi. Mogę zapewnić, iż miłośnicy zawiłych ludzkich losów nie odczują nudy i z pewnością miło spędzą czas przy prawie pięćset stronicowym dziele.  

Moja ocena: 4+/6
Dane o książce: Maureen Lee, Wrześniowe dziewczynki, Świat Książki 2011, s. 472.

- Za książkę dziękuję Wydawnictwu Świat Książki -

4 paź 2011

BEZIMIENNA - Hanri Magali

Zacznę dość nietypowo, gdyż zamiast na autorze skupię się nieco na oprawie… Skuszona ciepłymi barwami, klimatem tajemniczości, nie mogłam przejść obok tej książki obojętnie. Okładka „Bezimiennej” wywołała we mnie same pozytywne odczucia. Zaczarowana stroną wierzchnią, zaglądam do środka, aby zgłębić resztę , a tu małe zaskoczenie – brak jakichkolwiek danych o osobie, która napisała ów dzieło. Wobec czego i ja o autorze nie mogę wspomnieć nic ponad to, że Hanri Magali to pseudonim. Kto się pod nim ukrywa – pewna pani, a co serwuje czytelnikowi, postaram się pokrótce zaprezentować. 

Znaleziono ją na jednej z krakowskich ławek. Była wtedy małym rozwrzeszczanym zawiniątkiem. Trafiła do Domu Dziecka. Zuzanna, bo o niej mowa, doczekała się adopcji dopiero jako nastolatka. Nie grzeszyła urodą, do tego była zakompleksiona i nieśmiała, co z pewnością nie przyciągało potencjalnych rodziców. Aż któregoś dnia pojawiło się pewne zwariowane małżeństwo, które przygarnęło ją pod swój dach. Jak się okazuje to wszystko nie było dziełem przypadku… W domu czekał na dziewczynę tajemniczy kruk, pies i nieco przerażająca sąsiadka, zwana Garbuską. To oni, wraz z antykwariuszem Ignacym, odkryją nadludzkie zdolności Zuzanny i opowiedzą jej o niezwykłym królestwie i jego mieszkańcach… 

I czyż to wszystko nie brzmi swojsko? I takie też jest. Gdyby autorka nie wprowadziła elementów paranormalnych w swoją powieść ,można by ją czytać jak ciekawie snującą się historię pewnej nastolatki. A jak to w życiu nastoletniej niewiasty - są i zajęcia w szkole, są i prace domowe, spotkania ze znajomymi,  jest i przyjaźń ze starszą sąsiadką, pierwsze zauroczenia, leczenie z kompleksów… Wszystko to jawi się niczym podkład, fundament, który powoli wprowadza czytelnika w całkiem odmienną rzeczywistość. Rzeczywistość w której rośliny mają magiczną moc, w której postacie porozumiewają się bez słów, bądź czytają w cudzych myślach, a na Ziemi przebywają w zmienionej formie –mają nałożony kamuflaż... I tak stopniowo dowiadujemy się kim jest Zuzanna, skąd pochodzi i jakie czeka ją zadanie. 

Jak widnieje na końcu powieści – „Bezimienna „ z podtytułem „Witoszynek” to pierwsza część losów rodu „władców natury”. Wprowadzenie w fantastyczny świat Anamiru było dość zgrabne i coś czuję, że dalsze perypetie Zuzanny i roślinnego królestwa będą obfitowały w jeszcze większą ilość nadzwyczajnych zdarzeń. Może być naprawdę ciekawie.

Pokusiłabym się o stwierdzenie, że nie jest to książka tylko dla nastoletnich odbiorców. Wszak ja już nastolatką nie jestem, a odnalazłam się w niej bardzo dobrze. Niemniej jednak grupę docelową tej lektury upatruję pośród młodszych czytelników. Jest ona napisana prostym i zrozumiałym językiem, bez zbędnych opisów. Publikacji tej z pewnością nie zaliczymy do nurtu ‘literatury kwiecistego stylu’. Tutaj główny nacisk kładzie się na to by opowieść szła do przodu, nie zaś na obszerne objaśnienia spowalniające akcję.
Zatem młodzieży lubiąca przygodę – czas na lekturę BEZIMIENNEJ! 

Moja ocena: 4/6
Dane o książce: Hanri Magali, Bezimienna, Świat Książki 2011, s. 336.

- Za książkę dziękuję Wydawnictwu Świat Książki -

21 wrz 2011

DOM KOŚCI - Graham Masterton


Zastanowiłam się przez chwilę, czy pisarza recenzowanej przeze mnie publikacji trzeba przedstawiać. Czy są jeszcze tacy, którzy nie znają Grahama Mastertona, autora ponad stu książek: thrillerów, horrorów oraz powieści historyczno-obyczajowych. Autora wielokrotnie nagradzanego za swoje opowiadania i powieści. Autora, którego nazwisko mnogo przewija się na bibliotecznych i księgarskich półkach oraz w wirtualnej rzeczywistości. A więc, czyż trzeba go przedstawiać…?

Zaprezentuję za to „Dom kości” – powieść jego autorstwa, a jak sam tytuł wskazuje, nie będzie tutaj mowy o bajkowym domku. Poprzez swoisty koszmar na ziemi poprowadzi nas John, młodzieniec marzący o zostaniu gwiazdą rocka. By przybliżyć realizację życiowych planów rozpoczyna on pracę w agencji nieruchomości. Jak się okazuje domostwa oferowane przez jej właściciela skrywają mroczną tajemnicę. Podczas wyburzania jednego z nich, robotnicy natrafiają na kilkadziesiąt ludzkich szkieletów. Zamurowanych w ścianie, pochodzących sprzed wielu, wielu lat bądź kilku miesięcy. To makabryczne odkrycie to zaledwie początek, wszak w innych domostwach ze specjalnej listy kryją się równie okropne rzeczy. I nie są to tylko kości.

Moja wstępna opinia o powyższej lekturze, zawiera się w następującym cytacie: „czytałam mnóstwo powieści grozy, ale na nic podobnego się nie natknęłam”. I jest to prawda. Przerabiałam już nawiedzone domy, zamki, były i klątwy, było szaleństwo, straszliwe pułapki, a tu proszę – sięgnięto po coś ze skraju nauki, historii i ezoteryki. Czy było groźnie? Nieprzesadnie, ale za to było tajemniczo i nawet trochę magicznie…

Bohaterowie książki wpadają w wir dość niezwykłych wydarzeń i przyznaję, że do pewnego momentu ciężko jest znaleźć logiczne wyjaśnienie niektórych z nich… Człowiek czyta stronę za stroną i coraz trudniej mu uwierzyć w to, co czyta. Bynajmniej nie dlatego, że historia jest źle napisana, ale dlatego, że jest tak nieprawdopodobna, że ciężko wejść w jej klimat. Do czego zmierzam, ano do tego, że najpierw swoje musiałam sprawdzić w różnych źródłach, by rozwikłać wszystkie wątpliwości. A mowa o liniach sił magnetycznych, biegnących pod ziemią – zwanych liniami ley, o miejscach mocy, ale i o praktykach Druidów, czy Stonehenge. I choć Masterton bardzo dobrze kreśli nam wiedzę o wszystkich tych zagadnieniach, to dla własnej pewności trzeba co nieco doczytać, by uzmysłowić sobie,  co też jest fikcją, a co prawdą. Rzecz jasna, jest to opcja dla tych bardziej wnikliwych czytelników, pozostałym z pewnością wystarczą treści zaserwowane przez autora.

Reasumując - „Dom kości” dostarcza nie tylko solidnej dawki „rozrywki”, ale i wielu ciekawostek, jak choćby tych o liniach mocy przecinających Wielką Brytanię.

Dla żądnych grozy wspomnę jeszcze, jak to jest z atmosferą upiorności, czy narracja przyprawia o szybsze bicie serca i nerwowe zerkanie na ciemne zakamarki pokoju? Wszystko zależy od stopnia lękliwości odbiorcy. Masterton czerpie z wielu sprawdzonych chwytów dobrego horroru, a więc jest odpowiednio budowane napięcie, są nagłe ataki, cienie czające się tuż za rogiem, a wszystko to momentami potrafi wytworzyć przeraźliwy nastrój.

Warto też nadmienić, iż do książki dołączono trzy opowiadania pisarza, a są nimi: „Szara Madonna”, „Kształt bestii” i „Pośpieszny Potwór”. Jest to nie lada gratka dla fanów mocnych wrażeń – taki deser owiany grozą, wzbudzający lęk przed nieprzewidywalnością świata. I choć sam autor uznał „Dom kości” za lekturę napisaną z myślą o młodszym czytelniku, to niejednego dorosłego może ona przyprawić o dreszczyk.

Dane o książce: Graham Masterton, Dom kości, Replika 2011, s. 288.

- Za książkę dziękuję Wydawnictwu Replika -

11 wrz 2011

"Bezludny raj" - Ana Maria Matute


Niewielu dorosłych umie tak wymownie opisać świat widziany oczami dziecka. Niewielu za sprawą słowa potrafi przenieść czytelnika do niemalże namacalnego baśniowego świata. Mało komu też udaje się tak zgrabnie wędrować pomiędzy samotnością, miłością, lękiem i smutkiem. Jej się to udało. Połączyła ona bowiem życiowe doświadczenie ze wspomnieniami, które złożyły się na kształt „Bezludnego raju”. A mowa o Anie Mari Matute znanej hiszpańskiej pisarce, wielokrotnie nagradzanej za swoją twórczość dla dzieci i dorosłych. Polski czytelnik miał okazję poznać jej zbiór opowiadań „Szalony konik”,  oraz powieści „Pasażer na gapę z pokładu Ulissesa” i „Wieża strażnicza”. Przekonajmy się zatem, czym urzeka dwukrotna laureatka nagrody im. Hansa Christiana Andersena.

W jej najnowszej powieści poznajemy losy Adriany, najmłodszej z czwórki rodzeństwa, urodzonej nie w porę… W domu w którym przyszła na świat miłość dawno wygasła, a rodzice zajęci własnymi sprawami nie poświęcają córce należytej uwagi. Dziewczynka zostaje powierzone w opiekę niani Marii i kucharce Isabel. Wychowywana w świecie Olbrzymów (dorosłych) nie potrafi znaleźć kontaktu z rówieśnikami. Tworzy swoją małą rzeczywistość… Opuszczony pokój w domu to Miasto Szafek, ciemność to sprzymierzeniec, a cienie na ścianach –przyjaciele, jest i wędrujący Jednorożec z obrazu. W tym iście „magicznym” świecie któregoś dnia pojawia się chłopiec z sąsiedztwa – Gawryła, syn rosyjskiej tancerki. Adriana i on stają się przyjaciółmi. Ich znajomość to światełko w tunelu ponurego dzieciństwa. Razem czytają książki, bawią się w teatr, opowiadają sobie sekrety, są nierozłączni , ale wszystko to do czasu… 

„Bezludny raj” to historia opowiedziana przez dorastającą dziewczynkę. Dzięki zastosowaniu narracji pierwszoosobowej, postać Adriany staje się nam bliższa. Niczym zahipnotyzowani  dajemy się poprowadzić autorce poprzez kolejne lata życia tej wyobcowanej istoty. Matute przedstawia nam dziecko zagubione w świecie dorosłych. Dziecko, któremu nikt, niczego, nie tłumaczy… Ono samo wyciąga wnioski, poznaje, dowiaduje się o czymś często przez przypadek. Nie wie dlaczego znika tata, potem bracia, nie może uwierzyć, że na świecie są „Żli” – ludzie, którzy krzywdzą innych. Poznaje życie poprzez zlepek zasłyszanych informacji, przez co ma mgliste pojęcie o rzeczywistości.

W powieści dość mocno zaakcentowany został problem oziębłości rodzicielskiej, w ogóle ludzkiej oziębłości, która potrafi być bardziej krzywdząca i przerażająca niż wojna. Niby w tle powieści ta wojna istnieje, gdzieś są i rewolucje, gdzieś czai się strach, ale nacisk skierowany został na osamotnienie i lęk wywołany brakiem czułości, zainteresowania. A jeżeli tego uczucia pozbawione zostaje dziecko, gubi się ono gdzieś w swojej roli społecznej, zatraca bezwarunkową miłość, staje się zobojętniałe względem otoczenia.

Ana Maria Matute kreśli obraz dzieciństwa niepozbawionego dramatów, ale i w pewnym sensie magicznego, pełnego symboli, swoistego czaru. Czytając jej powieść, nie wiedząc kiedy, sami powracamy do lat dziecięcych. Zatracamy się w opisach gier i zabaw, zwykłych a jednak tajemniczych miejsc, figli, pierwszych rozterek, bajek na dobranoc i smakołyków. A postać Adriany zaczyna się jawić niczym postać smutnej królewny, którą ktoś, może książę, w końcu przebudzi ze złego snu…

Nie bez powodu po stronach tej powieści co rusz przemyka Jednorożec. Kiedyś wierzono bowiem, że jego róg ma magiczną moc, moc oczyszczania wszystkiego, czego się dotknie. Jaką rolę spełnił on w książce z pogranicza świata dzieci i dorosłych, tego już każdy czytelnik będzie się musiał dowiedzieć na własną rękę…, a warto, naprawdę warto. 

Moja ocena: 6/6
Dane o książce: Ana Maria Matute, Bezludny raj, W.A.B. 2011, s. 368.

- Za książkę dziękuję Wydawnictwu W.A.B. -

5 wrz 2011

* WYNIKI KONKURSU *

Moja sprytna maszyna losująca, czyli kapelusz wypełniony karteczkami, wylosowała zwyciężczynię, którą jest...

Leanne

W związku z tak dużym zainteresowaniem, postanowiłam podzielić się moim drugim egzemplarzem książki z kimś jeszcze, a będzie to...

Aspartate

GRATULUJĘ i czekam na kontakt, żebym czym prędzej mogła przesłać nagrody.