False memory-Dean Koontz

"Aby dotrzeć tam, dokąd nigdy nie dotrzemy, stać się takimi, jakimi nigdy nie będziemy."

30 gru 2011

"Księżyc nad Taorminą" – Roma Ligocka


Pamiętam bardzo dokładnie jak to się zaczęło… Najpierw była „Dziewczynka w czerwonym płaszczyku”, która poprowadziła mnie przez wojnę pokazując jej realia i okrucieństwo. Potem zaczytałam się w lekturze o tytule „Tylko ja sama”, a po pewnym czasie odwiedziłam „Znajomą z lustra” i poznałam losy „Kobiety w podróży”. Na tym się jednak nie skończyło. A to dlatego, że w twórczości Romy Ligockiej odnalazłam tak wiele bliskich mi emocji. Kolejne jej książki smakowałam niczym dobre wino, niczym słodycz, której ciągle chce się więcej i więcej… Czasami wręcz bałam się, że jak wszystko szybko przeczytam, to nie zostanie mi już nic do zaspokojenia czytelniczego głodu. Całe szczęście moje obawy rozeszły się po kątach, gdyż pisarka, której słów tak łaknę, niezmiennie tworzy, niezmiennie pisze i obdarza tym pisarstwem innych. "Księżyc nad Taorminą" – to tytuł jej najnowszej publikacji. Publikacji, która zabiera w niezwykłą podróż – po rozmaitych zakątkach świata, ludzkich losach i marzeniach.

W książce tej Roma Ligocka po raz kolejny udowadnia, że jest nie tylko wyśmienitym obserwatorem życia, ale i doskonałym kolekcjonerem opowieści. Jej osobiste zapiski i refleksje przeplatają się więc z historiami napotkanych ludzi. Ów połączenie daje pełen autentyzmu obraz, ukazuje wielowymiarowość bytu, a co najważniejsze skłania do przemyśleń. Nim się czytelnik spostrzeże, przenika go ta niespiesznie snująca się narracja, ta zaduma nad codziennością, nad jakimś jej skrawkiem. I tak mija felieton za felietonem, zwiastując nieubłagany koniec lektury. Momentami, aż żal, że publikacja nie przypomina gabarytowo encyklopedii, tematów pewnie by nie zabrakło, ale czasami umiar jest wskazany. Pisarka doskonale zdaje sobie z tego sprawę, dlatego też dawkuje nam swoje opowieści. Z ich wielości wybiera tylko tych kilka, by przekazać to co najistotniejsze. Ja także dokonam spontanicznej selekcji i wspomnę o kilku notkach, które z całego zbioru najbardziej przypadły mi do gustu. Na pierwszym miejscu umieściłabym „Cztery białe welony”, które to pokazują jak często rozbiegają się marzenia rodziców i plany ich dzieci. Do gustu przypadła mi także: „Samotność podróżnika” traktująca o zaostrzeniu przepisów lotniskowych, ciągłych kontrolach i lęku przed nimi. Ciekawą i zapadająca w pamięć historią było także „Łóżeczko” przedstawiające sylwetkę pewnego mężczyzny, który był ojcem przez dziesięć miesięcy i cztery dni. Do tego zestawu dodałabym jeszcze „Rynek jak życie” - opowiadanie pokazujące krakowski rynek z zupełnie innej strony… Wszystkich kart niestety odkryć nie mogę, by nie odbierać innym przyjemności z czytania.

Wspomnę za to o istocie książki „Księżyc nad Taorminą”, a jest nią podróż. Ale nie tylko ta dosłowna, rozumowana jako przeniesienie się z punktu A do B, ale i podróż w znaczeniu metaforycznym. Na pewno nie można zaliczyć wspomnianej lektury do przewodnika turystycznego, wszak Roma Ligocka nie jest typowym turystą, podróżnikiem. Sama o sobie powiedziała: „Ja po prostu wciąż szukam najlepszego miejsca - nie, nie po to żeby "odnaleźć siebie", bo nigdy się nie zgubiłam - ale żeby odnaleźć takie miejsce, gdzie będę mogła ze sobą wytrzymać”. Tak więc śledzimy na kartach książki jej życiową podróż – tą w głąb siebie i tą rzeczywistą. Poznając przy tym obyczaje innych narodów, losy rozmaitych mieszkańców kuli ziemskiej, historie przypadkowo poznanych ludzi. W ten o to sposób z mozaiki przeżyć, tworzy się jeden spójny obraz pod tytułem „Podróż przez życie”.

Któż inny mógł tak zgrabnie przedstawić zawiłość ludzkich losów, jeżeli nie osoba, która sama w życiu przeszła bardzo wiele. Roma Ligocka swoim życiorysem mogłaby obdarzyć wiele istnień, charakteryzuje go bowiem niezwykła mnogość doświadczeń. Tułaczka przez wojenną zawieruchę, emigracja, liczne przeprowadzki, wyjazdy zagraniczne, obracanie się w rozmaitych kręgach – od bohemy artystycznej po elitę towarzyską, pisarstwo, malarstwo, praca w roli kostiumologa i scenografa i wiele, wiele innych. Co tu dużo mówić…, książka pisarki, której życie miało i ma wiele odcieni, nie może być nudna, może być intymna,  prawdziwa i na swój sposób niezwykła. I taki właśnie jest „Księżyc nad Taorminą”.

Mnie ten tytułowy księżyc całkowicie zahipnotyzował. Obowiązki wzywały, a ja uparcie trzymałam lekturę w dłoni i powtarzałam w myślach: „jeszcze tylko jeden felieton, jeden felieton…”, a nim się spostrzegłam został mi do przeczytania już tylko jeden… Chwile spędzone z tą książką były dla mnie swoistego rodzaju wyprawą w tereny mi znane, a jednocześnie jakby poznawane na nowo. Było bowiem i o lubianym przeze mnie Krakowie, o Ameryce, o wsi, o hotelach – tych luksusowych i podrzędnych, o odprawie lotniskowej, a wszystko to po części przeżyłam w podobny sposób do autorki, a po części zupełnie inaczej. W Krakowie szłam innymi uliczkami, w hotelu inne rzeczy nie dawały mi spać, na wsi inaczej spędzałam czas, a na lotnisku czekałam na zupełnie inny samolot… Zmierzam do tego, że każdy na swój sposób odczyta treści zawarte w książce „Księżyc nad Taorminą”. Jedne będą mu bliższe, inne zupełnie odległe. Bo choć przytrafiają nam się podobne rzeczy, to tak jak napisała pani Ligocka: „każdy człowiek jest zamkniętą w sobie opowieścią”, każdy ma inną historię do opowiedzenia, co nie oznacza, że nie może się otworzyć na przeżycia innych. Zachęcam zatem do „wsłuchania” się w historie zawarte w recenzowanym przeze mnie zbiorze, wszak otwierając książkę pani Ligockiej otwiera się kufer rozmaitości, w którym każdy może znaleźć coś dla siebie…

Moja ocena: 5/6
*        *        *        *        *        *        *        *        *        *        *        *        *       *        *
Dane o książce: Roma Ligocka, Księżyc nad Taorminą, Wydawnictwo Literackie 2011, s. 198.

19 gru 2011

John Stephens - Szmaragdowy atlas

Kto zgotował tę literacką ucztę, kto wykreował świat, który z każdą kartką wciąga coraz bardziej i wreszcie komu udało się połączyć magię z przygodą i grozę z humorem? Dokonał tego nie kto inny jak John Stephens. Znany bardziej z działalności telewizyjnej - producent serialu „Plotkara” i scenarzysta „Życia na fali” oraz „Kochanych kłopotów”. Na rynek wydawniczy wkroczył z powieścią młodzieżową będącą pierwszą częścią trylogii fantasy. „Szmaragdowy atlas” to udany debiut i obietnica na równie udaną kontynuację losów trójki młodych bohaterów.

A cała przygoda rozpoczyna się pewnej zimowej nocy… Kate, Michael i Emma zostają zabrani z rodzinnego domu w trudnych do wyjaśnienia okolicznościach. Rozłączeni z rodzicami, błąkają się po coraz to nowszych domach dziecka, w żadnym nie zagrzewając miejsca na dłużej. Mimo upływu lat, ciągle wierzą, że mama i tata kiedyś po nich wrócą. Pomóc im może ich nowy opiekun i tajemniczy atlas. Księga, która tak nagle pojawi się w ich życiu przeniesie ich do mrocznej krainy, którą włada zła wiedźma. Czy dzieciom uda się pokonać krwiożercze wilki, rozmaite monstra i rozwikłać zagadkę zaginięcia najbliższych? Jedno jest pewne – na spokój na pewno nie będą mogły liczyć…

Lekturę tej książki porównałabym do przejażdżki kolejką górską. Bezustannie coś się dzieje. Kolejne wydarzenia następują tak szybko, że nie sposób za nimi nadążyć, a co dopiero się nimi znudzić. To nie ten typ lektury, w którym bohaterowie zawsze bez szwanku wychodzą z opresji. W książce Stephensa potwory przeplatają się z błyskiem miecza, czarami, pułapkami, strzałami, trucizną, mrocznymi labiryntami, a wszystko po to, by stale trzymać czytelnika w napięciu. Od pierwszej do ostatniej strony.

To co mi przypadło do gustu to spora dawka ironicznych wypowiedzi, które w ustach dzieci brzmią nie tyle karykaturalnie, co zabawnie. W powieści aż kipi od ciętych ripost i odważnych przekomarzań rodzeństwa oraz innych postaci. Bohaterowie nie są potulnymi owieczkami, każdy staranie zarysowany, absolutnie nie przerysowany. Z ulubieńcem krasnoludów na czele, olbrzymem w szeregu oraz małą złośnicą, odrażającym sługusem i zagadkowym doktorem. Istna mieszanka osobowości, która kiedy trzeba wprowadza w fabułę zamęt, by za chwilę na nowo przywołać ład. 

I pewnie byłoby się do czego przyczepić, że to nie takie…, że tamto też…, ale usterki stanowią tak śladową część „Szmaragdowego atlasu”, iż prawie niezauważalną. Jest to naprawdę ciekawie napisana powieść przygodowa z elementami fantastyczno-magicznymi. Czyta się ją szybko, z wielkim zainteresowaniem poznając losy trójki rodzeństwa i zaginionej księgi. Strony umykają spod palców w niesłychanym tempie, a to chyba najlepsza rekomendacja. 

Podsumowując, uważam, że „Szmaragdowy atlas” może dostarczyć  rozrywki nie tylko młodzieży, ale i dorosłym. Nie jest bowiem tak strasznie by przerazić młodego, a i tak grzecznie by nie zaciekawić starszego. Jest zatem uniwersalnie, a to nie znaczy – źle, czy mało oryginalnie… To znaczy - dla każdego!

Dane o książce: John Stephens, Szmaragdowy atlas, Bukowy Las 2011, s. 408.

- Za książkę dziękuję Wydawnictwu BUKOWY LAS -

15 gru 2011

Stephenie Meyer (( Zmierzch ))


„Zmierzch” albo się lubi, albo nie. W „Zmierzchu” można się zatracić, bądź z utęsknieniem czekać aż minie. Jednych on przyciąga niczym magnes, innych odrzuca niczym zaraza. I nie chodzi mi tutaj o porę dnia od zachodu słońca, aż do nastania ciemności, a o wytwór literacki znany chyba każdemu choćby ze słyszenia. Mowa o „Zmierzchu” autorstwa Stephenie Meyer. Książka ta okazała się być udanym debiutem i w ten oto sposób ruszyła lawina w postaci kolejnych trzech części cyklu. Meyer okrzyknięto obiecującą pisarką, jej książki nie schodziły z list bestsellerów „New York Timesa”, „Publishers Weekly” czy „Wall Street Journal”. Stały się fenomenem na skalę światową. „Zmierzch” na nowo przywrócił popularność motywu wampirów, nieco zapomnianego od czasów powieści Anne Rice. Warto też wspomnieć, iż książki Meyer zdystansowały poczytnego i niepokonanego Harrego Pottera na listach bestsellerów. Zdobyły również wiele prestiżowych nagród, rozgłos, sławę, a co za tym idzie - wiernych fanów i zagorzałych przeciwników. 

Co zatem kusi, a co zniechęca w „Zmierzchu”? W swoistego rodzaju zlepku „Romea i Julii”, innych znanych romansów i powieści grozy? Z samej fabuły można się wiele dowiedzieć na ten temat. A przedstawia się ona tak:

Siedemnastoletnia Bella Swan przeprowadza się do domu swojego ojca. Dziewczynie początkowo trudno jest odnaleźć się w nowej rzeczywistości. Wszystko zmienia pewna znajomość… Nastolatka spotyka w szkole tajemniczego i przystojnego Edwarda. Chłopak i jego przyszywane rodzeństwo wyraźnie wyróżniają się na tle innych uczniów i mieszkańców. Kiedy Edward ratuje jej życie w sposób dalece odbiegający od ludzkich możliwości, Bella postanawia poznać sekret tej niezwykłej rodziny. Z legendy o Zimnych Ludziach wysnuwa trafne wnioski – jej nowy znajomy jest wampirem. Straszliwa prawda w żaden sposób nie wpływa na jej uczucia. Bez pamięci zakochana w swoim wybawcy, podąża za nim, narażając siebie, jego i swoich bliskich na duże niebezpieczeństwo.

Wampiry, które Bella spotyka na swojej drodze, różnią się od tych znanych z podań czy filmów. Po pierwsze – promienie słoneczne ich nie zabijają, a powodują jedynie mienienie się skóry. Po drugie – w zależności od stopnia nasycenia ich oczy przybierają inny odcień. Po trzecie – nie śpią w trumnach i niekoniecznie żywią się ludzką krwią, niektórym wystarcza krew zwierząt. Często też posiadają indywidualne zdolności, takie jak czytanie w myślach, kierowanie czyimś nastrojem bądź przewidywanie przyszłości. Niewątpliwie są to ciekawe zmiany w ogólnie znanym wizerunku wampira. Ot, taki powiew świeżości, który pozwala spojrzeć na krwiopijców z innej strony. I za to dałabym autorce plus.

Minus zaś wręczyłabym za zbyt dosłowne potraktowanie powiedzenie, że przeciwieństwa się przyciągają… Główną parę bohaterów (Belle i Edwarda) różni właściwie wszystko. Począwszy od statusu majątkowego, poprzez wygląd i charakter, a skończywszy na tym, że jedno jest człowiekiem, a drugie wampirem. Podsumowując: Bella jest przedstawiona jako osoba, której imają się wszelkie wypadki, zagrożenia oraz dziwne zdarzenia losowe. Jej samej zresztą brakuje koordynacji ruchowej, ciągle na coś wpada, potyka się, kaleczy, a do tego jest antytalentem sportowym. Edward zaś to wysportowany, muskularny, urodziwy i silny młodzieniec, który dodatkowo ma wyrafinowane poczucie humoru i maniery dżentelmena. Na łamach powieści określany jest mianem półboga, nieziemsko przystojnego, idealnego, zapierającego dech w piersiach, porównywany do Adonisa, odurzający niczym narkotyk – po prostu bajeczny.

I głównie za to przerysowanie bohaterów, za nadmierny patos, powierzchownie przedstawione emocje oraz schematyczność fabuły krytykuje się autorkę. „Zmierzch” jest wręcz uznawany za jeden z najlepszych przykładów obrazujących termin „marysuizm” (wywodzący się od postaci Mary Sue bohaterki parodii serialu „Star Trek”). Idealizuje bowiem zdarzenia i postaci, przez co staje się karykaturalny i odrealniony. Bo czy zawsze kiedy dzieje się coś złego musi padać deszcz, albo jeżeli ktoś jest ładny, to czy naprawdę nie ma żadnej skazy…? Najwidoczniej tak… I jak na ironię wszystkie te negatywy wymieniane przez krytyków, stają się zaletami w oczach czytelników oczarowanych powieścią Meyer. Dlaczego? Dlatego, że „Zmierzch” ‘przemawia’ głównie do osób, które chcą się oderwać od szarej rzeczywistości, które chcą poczytać o uczuciu tak zarysowanym, że aż niemożliwym, o przygodach, które nie spotykają ludzi na co dzień, o czymś, co trudno doświadczyć w rzeczywistości. Wszak książka nie pełni jedynie funkcji edukacyjnej, może i dostarczać rozrywki, tak samo jak film, gra, czy taniec. W końcu nie ogląda się tylko filmów historycznych, nie gra się tylko w szachy i nie tańczy tylko walca. Idąc tym tropem można dojść do konkluzji, że skoro dla jednych znakomitym dziełem mogą być „Wichrowe wzgórza”, tak dla innych znakomity może być „Zmierzch”.

Ja może nie pokusiłabym się o nazwanie tej powieści wybitną, określiłabym ją raczej mianem takiej, która potrafi zainteresować. Fabuła przyciąga i pomimo kilku usterek, skutecznie przykuwa uwagę czytelnika. Dzięki temu książkę czyta się szybko. Te ciekawsze treści z większą uwagą, te mniej ciekawe naprędce, aby znowu trafić na słowną ucztę. I choć nie jest to uczta zbyt obfita, to w dużym stopniu zaspokoiła ona mój czytelniczy apetyt. Niemniej jednak klasyką i ulubioną powieścią traktująca o wampirach pozostanie dla mnie „Wywiad z wampirem”. Zaś „Zmierzch” potraktowałabym jako całkiem udany powrót do tematyki istot żywiących się ludzką krwią.

Podsumowując, przyznaję, że spotkanie z bohaterami pierwszej części sagi uważam za udane. W żadnym wypadku nie czuję się rozczarowana, gdyż wiedziałam po co sięgam. Jak widnieje na okładce, „Zmierzch” to „opowieść o miłości, łącząca cechy horroru, romansu i powieści o dojrzewaniu”. Jakby na to nie patrzeć książka ta spełnia wszystkie założenia romansu – są w niej nieprawdopodobne wydarzenia, intrygi, liczne zbiegi okoliczności, a całość ma awanturniczo-miłosny charakter. Z horroru także coś jest, natomiast bohaterami są nastolatki u progu dorosłości, a więc wszystko się zgadza. Rodzi się więc pytanie, czy rzesze niezadowolonych z tej lektury oczekiwali dzieła na miarę Szekspira…? Miłości pozbawionej banału, horroru bez krwi, nastolatków bez wpadek? Czasami wydawać by się mogło, że to nie książka jest zła, tylko złe są nasze wybory czytelnicze. 

Moja ocena: 4+/6
Dane o książce: Stephenie Meyer, Zmierzch, Wydawnictwo Dolnośląskie 2008, s. 416.

4 gru 2011

Zaginiona księga z Salem – Katherine Howe


Jaki jest przepis na dobrą powieść traktującą o czarach? Po pierwsze w opowieść powinny być wplecione autentyczne wydarzenia, co dodaje smaku i zwiększa atrakcyjność całej historii. Po drugie przydałaby się wiedźma, tudzież szamanka - kobieta pałająca się ziołolecznictwem, udzielająca rad, wróżąca z kart, nieco zbzikowana i tajemnicza. Po trzecie musi być magiczna księga, ale nie taka która leży gdzieś pod bokiem, ale taka, którą trzeba odnaleźć. Mile widziane są także: klątwa, zabytkowy dom z dość bujnym ogrodem i oczywiście współczesna bohaterka, która ma podążać po znakach przeszłości, by uporządkować swoją teraźniejszość. I to już wszystko. Aczkolwiek przepis ten można do woli przekształcać, modyfikować i zmieniać. Wszak magia to pojęcie o szerokim znaczeniu.  Potwierdza to w swojej książce Katherine Howe, potomkini dwóch kobiet oskarżonych o czary w procesach z 1962 roku. W jej powieści odnaleźć można wiele odcieni magicznego rzemiosła. A najciekawszym z nich jest ten dotyczący czarownic z Salem.

Jak to się zaczęło…? Czyli o tym, jak „czary” nabierają mocy.

Przenieśmy się teraz do czasów Nowej Anglii, a dokładnie do domu pewnego pastora. To tutaj młoda niewiasta cierpi na dziwne konwulsje. Z pomocą przychodzi jej miejscowa uzdrowicielka – Deliverance Dane. Niestety nie udaje jej się uratować dziewczyny. Wkrótce objawy choroby zaczynają się pojawiać u innych mieszkanek Salem. W ślad za tą przedziwną epidemią rusza lawina oskarżeń. Do więzień trafiają kobiety posądzane o diabelskie moce. Ich los wydaje się być przesądzony… Tak prezentuje się jedna z części powieści. Jej akcja toczy się bowiem dwutorowo. W XVII wieku (czas polowań na czarownice) i we współczesności, w której to poznajemy losy młodej absolwentki Harvardu – Connie Goodwin. Za jej sprawą odkryjemy rodzinną tajemnicę, poznamy opuszczony dom i sekrety pewnej zagadkowej księgi.

Dużym plusem powyższej opowieści jest to, że autorka pozostaje wierna historycznym faktom. Tutaj oprócz literatury źródłowej, z pewnością pomocna okazała się działalność pani Howe, która jako doktorantka wydziału historii Ameryki i Nowej Anglii, prowadzi zajęcia dotyczące magii w dawnych wiekach, a więc doskonale orientuje się w temacie. Co prawda, na potrzeby książki, niektóre wątki dotyczące procesów czarownic z Salem zostały ubarwione, ale nie na tyle, by zniekształcać obraz tamtych wydarzeń. Jest jednak coś, co znacząco różni relację autorki od prawdy historycznej… Po dziś dzień uczonym trudno jest wskazać jednoznaczną przyczynę „opętania” niewiast z miasta w hrabstwie Essex. Przyjmuje się, że mogło chodzić o sprawy majątkowe, kwestie wzbogacenia się jednych kosztem drugich – głównie oskarżano kobiety samotne, niezależne finansowo, często jedyne spadkobierczynie rodzinnych dóbr. Prawdopodobne jest także masowe zatrucie sporyszem (grzyb atakujący zboża), który powodował halucynacje i przykurcz mięsni. Domniema się również, że te liczne histerie młodych dziewcząt, były niczym innym jak udawaniem „opętanych” spowodowane nudą życia. Nikt jednak nie pokusił się o uznanie, że może naprawdę chodziło o czary…? Taką hipotezę stawia w swojej powieści Katherine Howe. Jest to teoria odważna, tym bardziej, że mało kto wierzy dziś w abrakadabrę. Niemniej jednak wizja ta świetnie wpasowuje się w treści „Zaginionej księgi z Salem”. Dzięki czemu w książce nie brakuje zaklęć, kociołków i słoików z przedziwnymi miksturami, amuletów, mrocznych symboli, mandragory i innych tego typu rzeczy. 

Czyli można by rzec – raj dla miłośników magii, czarownic i tajemnic. Ale czy w tym raju odnajdą się wszyscy…? 

Motyw księgi w literaturze jest motywem po który chętnie sięgają nowi twórcy. Księga bowiem często napędza akcję, zwłaszcza jeśli ciężko ją znaleźć, jeżeli nie do końca wiadomo, co kryje, jaką ma moc, jak się nią posługiwać… I tak wytrawny czytelnik mógł już setki razy wyruszać na fantazyjne poszukiwania takowej księgi. Rodzi się więc pytanie, czy „Zaginiona księga z Salem” wyróżnia się czymś szczególnym na tle podobnych publikacji, czy może zainteresować odbiorcę, który czytał już wiele innych książek o magicznych przedmiotach? Proza Howe w głównej mierze broni się nawiązaniem do autentycznych wydarzeń – procesu czarownic, a reszta to dodatek na średnim poziomie. Cała historia poszukiwań zaginionego almanachu prezentuje się przewidywalnie i trochę monotonnie. Drażniący jest zwłaszcza sam początek i postać głównej bohaterki – nad podziw inteligentnej, sprytnej i wspaniałej i doprawdy, aż dziw bierze, że tak długo przyszło jej szukać zguby sprzed lat… Rzeczona bohaterka to w pewnym sensie zgrzyt między ciekawą fabułą, historią i magią. Ona na tle tego wszystkiego jest bezbarwna i mało interesująca. To trochę tak jakby przez krainę cudów prowadziła czytelnika pozbawiona życia, irytująca zjawa. Jak tu się w takim wypadku zachwycać otoczeniem, kiedy na centrze ciągle widać zjawę?

Na niekorzyść powieści działa także kilka innych rzeczy. Między innymi: dziwnie zaprezentowane relacje matki i córki (Connie) oraz ich rozwlekłe telefoniczne rozmowy, właściwie o niczym. „Klątwa”, która pojawia się znikąd, a w pewnym sensie jest jawną oczywistością. Zbyt szczegółowe potraktowanie niektórych kwestii. A także trochę nieudolne zwroty akcji. To by było na tyle tego złego. I jakkolwiek może zabrzmi to paradoksalnie, ale mimo tych usterek było ciekawie i wciągająco. Nie wiem czy to zasługa magii, czy ogólnie zgrabnie zarysowanej fabuły… Chyba jednak tego drugiego.

„Zaginiona księga z Salem” niezaprzeczalnie ma swój urok. Widać, że autorka włożyła wiele pracy w przygotowanie tej powieści. W świecie odtworzonym na jej kartach nie pominięto wystroju wnętrz, czy wyglądu ubiorów, są i precyzyjne opisy zaklęć, czy technik wróżbiarskich. Dodatkowym wabikiem może być wspominana już zgodność z prawdą historyczną, która przejawia się nie tylko w autentycznych postaciach, ale i procesach „czarownic”, dowodach zebranych na ich niekorzyść i ogólnym omówieniu rzemiosła zamawiaczek. W takich treściach z pewnością odnajdą się miłośnicy kwiecistego stylu oraz narracji, która niespiesznie zmierza do sedna, wprowadzając czytelnika w klimat dawnych lat, co jakiś czas przerywany teraźniejszością. 

Moja ocena: 4/6
Dane o książce: Katherine Howe, Zaginiona księga z Salem, Niebieska Studnia 2011, s. 416. 

- Za książkę dziękuję Wydawnictwu -->