False memory-Dean Koontz

"Aby dotrzeć tam, dokąd nigdy nie dotrzemy, stać się takimi, jakimi nigdy nie będziemy."

31 mar 2012

Lokatorka Wildfell Hall – Anne Brontë


Na taką książkę warto czekać. Taka książka może sobie liczyć setki stron, a nie znudzi choćby jedną. Takiej książki po prostu nie można przegapić. I całe szczęście, że lektura, którą miałam na myśli kreśląc poprzednie zdania, doczekała się polskiego tłumaczenia. Nie wyobrażam sobie bowiem, że nie dane by mi było poznać „Lokatorki z Wildfell Hall”. Książki, która swojego czasu wywołała skandal na rynku wydawniczym - uznana została za zbyt odważną w wyrazie, wręcz feministyczną. Autorka nie bała się przedstawić w osobie swojej bohaterki śmiałych poglądów, nie pozbawiła jej także równie śmiałych poczynań. A jeżeli ów autorka to jedna z trzech sióstr Brontë, to liczyć można na naprawdę wyborną lekturę. Zaiste talentu do pisania tym pannom nie brakowało!

Powieść, o której mowa, rozpoczyna się wraz z pojawieniem we dworze Wildfell Hall tajemniczej Helen Graham. Kobieta ta niechętnie mówi o sobie, a już najbardziej strzeże swojej przeszłości… Jej osoba wywołuje lawinę plotek  wśród okolicznego towarzystwa – mieszkańcy uważają, że kobieta skrywa jakiś niebywały sekret. Skryta i unikająca odwiedzin Helen tylko potęguje tworzenie coraz to nowszych mitów na swój temat. A jaka jest prawda, i co też skłoniło młodą niewiastę do ukrywania się w starym dworze, dowiemy się z dziennika, który pozwoli przeczytać pewnemu dżentelmenowi…

Początkowo książkę osnuwa aura tajemniczości. Stopniowo poznajemy losy Helen i jej przyjaciół. Dowiadujemy się co też wydarzyło się w jej małżeństwie, że zdecydowała się opuścić męża, co w ówczesnych czasach zakrawało na przestępstwo. I przyznać trzeba, że im dalej, tym jest ciekawiej. I choć nie ze wszystkimi decyzjami bohaterki zgadzałam się w stu procentach, a czasami wręcz dziwił mnie jej upór, nieprzebłagalność i denerwowały mnie jej żelazne zasady, to niewątpliwie obdarzyłam tę postać sympatią. Dlatego tez część powieści opowiedziana z jej perspektyw (dziennik) przypadł mi do gustu na równi z relacją narratora w męskiej postaci. 

Nie omieszkam wspomnieć, że całą książkę wypełniały zajmujące dialogi, co ważne dialogi o czymś, nie o pogodzie, czy intensywności zieleni… Czytało się ja niemalże jakby się było uczestnikiem dyskusji. A ileż w tych konwersacjach znaleźć można było prawd o ludzkim zachowaniu, o życiu w ogóle! Z zaciekawieniem śledziłam rozmowy bohaterów oraz i ich wewnętrzne rozterki. Bardzo wymownie to wszystko zostało przedstawione. Do tego stopnia, że pod sam koniec lektury, autorka co rusz mnie zwodziła, serwując liczne zwroty akcji. A ja ufnie wciągnięta w soczystą słowną grę, przewracałam stronę za stroną i z niecierpliwością oczekiwałam rozwiązania akcji. Chociaż z drugiej strony nie obraziłabym się, gdyby czekało mnie jeszcze kilkadziesiąt kartek tej zajmującej lektury. 

Cóż mogę dodać. Bezapelacyjnie zachwyciłam się tą powieścią. I choć miałam przyjemność czytać „Jane Eyre” oraz „Shirley” autorstwa Charlotte Brontë, to lektura „Lokatorki z Wildefell Hall” zdeklasowała obie te pozycje i od dziś umiejscawiam ją na pierwszym miejscu ‘Listy powieści kobiet z rodziny Brontë’. Nie muszę już chyba dodawać, że gorąco polecam tę publikację… Naprawdę warto się z nią zapoznać. 

Moja ocena: 6/6
Dane o książce: Anne Brontë, Lokatorka Wildfell Hall, Wydawnictwo MG 2012, s. 528.

-Za książkę dziękuję Wydawnictwu MG -

24 mar 2012

"Pieśń imion" - Norman Lebrecht

Debiutancka powieść Normana Lebrechta to połączenie melodii ze słowem. Książka obfituje w nazwiska i utwory znane wszystkim fanom muzyki poważnej. Najbardziej zaś dotyka wirtuozów skrzypiec, a szczególnie jednego z nich… Ale nie tylko o nutach i koncertach tutaj mowa, „Pieśń imion” to także opowieść o niecodziennej miłości, zazdrości i zemście. Wszak nawet największy pasjonat gry na instrumencie nie żyje tylko graniem, a jego losy bywają pokrętne, jak to losy każdego człowieka.

Tak było i w przypadku Dowidla, chłopca, który uniknął krzywd holocaustu dzięki opiece żydowskiej rodziny z Londynu. Na obczyźnie znalazł nie tylko schronienie, ale i przyjaźń. Martin Simmonds – syn jego nowych opiekunów, stał się dla niego kimś bliższym niż rodzony brat. Więź, jaka połączyła obu chłopców, choć trudna do zdefiniowania, jawi się bardzo wyraźnie. Dowidl i Martin stają się nierozłączni, razem się wychowują, zdobywają pierwsze życiowe doświadczenia, razem pracują, spiskują i ukrywają rozmaite tajemnice. Wszystko to jednak do czasu…  Utalentowany Dowidl, w dniu swojego scenicznego debiutu znika bez wieści. Nikt zaś nie wie, co się z nim stało. 

Sam czytelnik także zostaje wtajemniczony w rozwiązanie zagadki dopiero pod koniec lektury. Czy to sprawia, że czyta się ją w napięciu, niecierpliwie łaknąc finiszu? Nie do końca. Narracja raczej z wolna idzie do przodu, serwując nam co rusz jakiś detal dotyczący muzyki, bądź obyczajów żydowskich. Zniknięcie Dowidla jest po prostu częścią historii, nie zaś elementem napędzającym akcję. Niemniej jednak wzbudza zainteresowanie. Tak samo jak treści dotyczące życia artystów.

I tak oto stworzył Lebrecht dzieło integrujące, pełne pozytywów, acz niepozbawione minusów. Na plus zaliczyłabym kreację dwójki głównych bohaterów: Dowidla i Martina, a także ten etap ich historii, w którym to mieszkali pod jednym dachem, wzajemnie sobie pomagali i wspierali się w trudach wojennych lat. To zdecydowanie była najlepsza część książki. Minus wędruje ode mnie za zbyt liczne nazewnictwo – od nazwisk artystów, poprzez terminy muzyczne, aż po nazwy utworów, np.: „Jan Sebastian Bach: Sarabanda z Partity d-moll numer 2. Chwali się wiedzę autora, który niegdyś pracował jako komentator muzyczny i wiele na ten temat wie, ale dla laików muzyki poważnej, to może być za wiele…

Sięgając po „Pieśń imion” liczyłam na trochę bardziej klimatyczną lekturę, a jest to raczej ciekawa historia pewnej męskiej przyjaźni i wpływu, jaki miała ona na życie dwóch dżentelmenów. A wszystko przeplata muzyka przez duże „M”, więc miłośnicy tego typu wątków z pewnością będą usatysfakcjonowani. Ja może nie do końca odnalazłam się w tym muzyczno-literackim świecie utkanym ze słów i nut, ale nie mogę powiedzieć, że było źle. Powiem tylko, że mógł to być o wiele bardziej porywający ‘pisarski koncert’, natomiast był po prostu dobry.

Moja ocena: 4/6
Dane o książce: Norman Lebrecht, Pieśń imion, Świat Książki 2012, s. 320.

♪♫  - Za książkę dziękuję Wydawnictwu Świat Książki -  ♪♫

20 mar 2012

"Ostatnia kobieta wyrocznia" - Kei Miller


Dawno nie czytałam tak specyficznej książki, a może lepiej pasowałoby określenie egzotycznej, albo dziwnej…? To zły początek. Powinnam była zacząć od pytania: „cóż wiemy o Jamajce, czy to możliwe, że była tam kiedyś kolonia trędowatych”? A może lepiej byłoby napisać, że dość niezwykłe to zjawisko łączyć w jednej powieści Jamajkę z Anglią, religię z dziwnymi praktykami, a przypowieści z wierszem - na tym poprzestanę, bo mogłabym takie pary wymieniać i wymieniać. Tylko, że nie o to tutaj chodzi… Czyli o co?

O historię dwóch kobiet, które nazywały się tak samo. Pierwsza z nich dziergała piękne fioletowe serwety, których nikt nie chciał kupować. Matka, by wybić dziewczynie z głowy tą daremną robotę zagroziła, że będzie stała pod drzewem rosnącym obok ich chaty, dopóki ta się nie opamięta. I jak powiedziała, tak zrobiła. Ten osobliwy konflikt pomiędzy matką i córką, znajdzie rozwiązanie w kolonii dla trędowatych… Druga z kobiet, o tym samym nazwisku ma niezwykły dar. Potrafi przepowiadać nadchodzące kataklizmy: trzęsienia ziemi, huragany, powodzie. Na Jamajce uważa się ją za Kobietę Wyrocznię, zaś w Anglii trafia ona do zakładu psychiatrycznego. Żeby tego było mało, to trafia tam z rąk męża oziębłego uczuciowo, który jej nie znosi, a wpada w ręce o wiele gorsze, wręcz szatańskie…

Do całej historii trzeba jeszcze dodać Pisarza, który dość nieoczekiwanie pojawia się w życiu bohaterki (drugiej z kobiet) i ma co do niej bliżej nieokreślone plany. Oficjalnie, chce poznać historie życia kobiety, nagrywa więc jej opowieści, a potem zapisuje. Co ciekawsze – Pisarz i bohaterka konfrontują swoje wersje wydarzeń, bohaterka zarzuca Pisarzowi, że kłamie i wtrąca się w narrację przedstawiając prawdziwą wersję wydarzeń. Jest to dosyć atrakcyjny zabieg literacki, który potrafi zainteresować.

Muszę przyznać, że ponad to, co napisałam, ciężko cokolwiek dodać, bo i nie łatwo jest zrozumieć powieść Millera. Jest ona tak niespotykana w swym zapisie, w treści, przesłaniu, że doprawdy – interpretować ją można na wiele różnych sposobów. Z pewnością stanowi coś w rodzaju niezapomnianej czytelniczej przygody. Przygody, która zaskakuje, wprawia w zadumę, czy wywołuje uśmiech.

Mocna stroną „Ostatniej kobiety wyroczni” są wciągające treści. Niektóre z nich to takie teksty z przymrużeniem oka, podszyte dawką humoru, lekkiej ironii. Dla mnie jednym z najprzedniejszych opisów był ten dotyczący załatwiania spraw urzędowych. Kiedy to najpierw klient musi swoje odstać w kolejce, a gdy w końcu uda mu się dotrzeć do okienka ujrzy tam” trzy panie z trwałą ondulacja i zaciśniętymi ustami, dyskutujące długo i z ożywieniem o serialu Posiadłość Royal Palm (o którym nigdy nie słyszeliście) i obrzucając was pogardliwym spojrzeniem znad okularów, jeśli ośmielicie się powiedzieć ‘przepraszam, bardzo przepraszam”. Odpowiedzą wam wtedy chwileczkę, a potrwa to kwadrans”. A dalej jest jeszcze lepiej… Pocieszające jest to, że nie tylko u nas tak to wygląda.

Cóż więcej dodać – dla czytelników poszukujących w prozie różności, egzotyki i dużej dawki emocji – jest to książka jak znalazł. 

Moja ocena: 4+/6
Dane o książce: Kei Miller, Ostatnia kobieta wyrocznia, Wydawnictwo Świat Książki 2012, s. 224.

16 mar 2012

"Sukienka z mgieł" - Joanna M. Chmielewska


Z twórczością pani Joanny M. Chmielewskiej miałam już jedno bardzo udane spotkanie w ubiegłym roku. Jej debiutancka powieść (dla dorosłych) o tytule "Poduszka w różowe słonie" w pełni spełniła moje czytelnicze oczekiwania.  Tym chętniej sięgnęłam po najnowszy wytwór pisarki, tajemniczą „Sukienkę z mgieł”. I znowu „zatopiłam się” w lekturze na dobrych kilka godzin. 

A wszystko za sprawą historii Weroniki, właścicielki urokliwej kawiarni, do której kto już raz zawita, stale będzie powracał. Piwnica pod Liliowym Kapeluszem to miejsce wypełnione aromatem świeżo parzonej kawy, miejsce w którym każdy gość pozostawia swój mały ślad i cząstkę swojej historii… Czego w tym zacisznym miejscu szukają odwiedzający…? Mały Andrzej, który ma problemy z matematyką, Kryśka, zamawiająca najtańszą herbatę, zlękniona i wyobcowana, małomówny nierozstający się z laptopem, młody buntownik i grzeczna dziewczyna o imieniu Ala oraz matka z milczącym dzieckiem? Być może ciepłego słowa, albo chwili wytchnienia od problemów dnia codziennego. A co odnajdą, tego już nie zdradzę. 

Książka „Sukienka z mgieł” pokazuje jak czasami niewiele trzeba by zmieniło się całe nasze życie. Zgubienie portfela, nieoczekiwane spotkanie, przypadkowo przeczytane ogłoszenie, czyjeś dobre słowo…, i wnet sprawy przybierają innego biegu. Wiele takich przykładów na odmianę losu odnajdziemy na kartach tej powieści. Po trochu to jest tak, jakby się podsłuchiwało cudze historie zasłyszane z sąsiedniego kawiarnianego stolika. Takie życiowe, pełne prawdy, autentyzmu. Z zapałem się je śledzi, z zaciekawieniem czeka na ich rozwiązanie. Można by powiedzieć: „cóż nowego”? Ale czy musi być nowe, czy właśnie nie najlepsze są historie pisane przez życie. Takie, z którymi można się utożsamiać, w których można się odnaleźć, albo poznać je, ku przestrodze. A jeżeli to wszystko owiane jest aromatem kawy, cynamonem, słodkim ciastkiem, mówiąc w skrócie – ma swój klimat, to takie opowieści się połyka! I one smakują wybornie. 

Nawet jeśli mamy co do nich pewne uwagi. Ja mam jedną – mały minus w moim odczuciu, powędrowałby za zakończenie. Jest ono nazbyt filozoficzne, nieco naiwne, ponadto nadużyto w nim tematu człowiek/natura. Przez co wyszło ono na przerysowane. Ot tak, jakby nagle na zawartość powieści wysypać naręcze kwiatów i już jest cudownie i czytelnik może tylko powiedzieć „ach”! Mnie takie zakończenie po prostu nie przypadło do gustu, jednak nie zaważyło znacząco na odbiorze całości. Ostatecznie można przymknąć na nie oko…

Nie będę ukrywać, że już nie mogę się doczekać następnej powieści pani Chmielewskiej. Utkanej z równie zgrabnych wątków, co jej poprzedniczki. Wszystkim zaś, którzy jeszcze nie znają „Sukienki z mgieł”, radzę się zaopatrzyć w filiżankę z dowolna zawartością, apetyczną przekąskę i udać się w odosobniony kącik, w celach konsumpcji, a właściwie czytania.

Moja ocena: 5/6
Dane o książce: Chmielewska Joanna M., Sukienka z mgieł, Wydawnictwo MG 2012, s. 240.
- Za książkę dziękuję Wydawnictwu MG -

13 mar 2012

Tara Duncan w pułapce Magistra


Czary niby to istnieją tylko w bajkach, tak jak latające dywany, trolle, elfy, czy wilkołaki. I jeżeli czytelnik ma chęć zanurzyć się w odmiennej rzeczywistości, gdzie niemalże wszystko jest możliwe, sięga właśnie po powieści pełne magicznych zdarzeń i krain. Taką oto powieścią jest „Tara Duncan w pułapce magistra”. Można by rzec: „czego ta książka w sobie nie ma…?’ Jest w niej taka rozmaitość wątków, nawiązań do znanych filmów czy publikacji, są i stwory, smoki, przedziwne maszyny, urządzenia, a i wampir z wilkołakiem się trafią. A najlepsze jest to, że ten odważny miszmasz wypada bardzo dobrze, absolutnie nie odnosi się wrażenia, że autorka upycha w swoim dziele to, co tylko się da. Zaś dzięki takiej mnogości tematów nie sposób się znudzić…

Osobą, która wiedzie prym w tym osobliwym towarzystwie jest Tara – nastoletnia czarydziejka (istota zaznajomiona ze sztuką magii), a dodatkowo spadkobierczyni potężnego królestwa. Posiada ona niezwykłą moc, o istnieniu której dowiaduje się, gdy Magister (człowiek w masce) usiłuje ją porwać. Wraz z odkryciem prawdy o sobie, przyjdzie jej poznać jeszcze niejeden sekret. Wszak, gdy przekroczy się wrota TamtegoŚwiata (magicznej planety), nic już nie jest takie jak było. Mało, że trzeba uważać na śmiertelnego wroga, to i piraci mogą napaść twój statek, a i trolle bywają groźne, nie mówiąc już o wampirach… A jak  z tym wszystkim ma sobie poradzić młoda osóbka, której raczej w głowie Robin (półelf o kryształowych oczach), niż ciągłe wyciąganie cesarstwa i jego mieszkańców z tarapatów… O tym już każdy musi się przekonać sam.

Ja ze swojej strony dodam, że naprawdę dzieje się na kartach tej powieści, oj dzieje! Książkę tę przyrównałabym do mieniącego się wieloma barwami kryształu. Czyli dla każdego nastolatka, dla młodzieży, znajdzie się coś miłego. Jest i coś dla lubiących ciekawe rady, typu: „jeżeli wybierasz się na bal wampirów, nie ubieraj kreacji z dekoltem”, dla fanów miłostek, miłosnych podchodów – są zaloty, a dla miłośników akcji, totalnej demolki, zapewniam, że krew się leje, a broń nie zawsze mija cel… O ile ironiczne i zabawne wstawki mi się podobały, potwory i ich rozróby także, o tyle fragmenty o „tomtosiowaniu” (kochaniu się), nie wywarły na mnie dobrego wrażenia, ale to już kwestia gustu – co kto lubi i w jakich ilościach. Przyznam też, że niczego sobie jest wydanie książki: twarda oprawa z wszytą zakładką, ciekawe ilustracje, kojarzące się z kreskówkami i przyjemna dla oka czcionka.

Wspomnę jeszcze, że książka o której mowa, jest szóstym tomem z cyklu o Tarze Duncan. Można go jednak śmiało czytać niezależnie od wcześniejszych części. Ewentualne niejasności wyjaśniono w przypisach, bądź w szczegółowym leksykonie. Ja sama płynnie się odnalazłam w losach głównej bohaterki i jej przyjaciół.

Cóż można dodać… Pani Audouin-Mamikonian, francuskiej pisarce ormiańskiego pochodzenia, udało się stworzyć pomysłową serię. Zgrabnie splatając to, co już z fantastyki znane i to, czego jeszcze w niej nie było. Nie dziwi więc fakt, że docenili to czytelnicy, wszak nie ma to jak stare sprawdzone motywy z powiewem świeżości.


Dane o książce: Audouin-Mamikonian Sophie, Tara Duncan w pułapce Magistra, Wydawnictwo W.A.B. 2012, s. 526.


 - Za książkę dziękuję Wydawnictwu W.A.B. -

8 mar 2012

"Córki gór" – skandynawskie klimaty

 ><*>
Książka „Córki gór” to obszerny collage rozmaitych historii, splecionych ze sobą w jedną całość. „Brutalna mieszanka faktów i fikcji” – tymi słowami określiła powieść sama autorka. Zatem pośród bajkowych opisów i opowieści znajdziemy i realizm w całym tego słowa znaczeniu. Przejścia z „bajki” są płynne - upiększenia doskonale współistnieją z rzeczywistością. Jörgensdotter serwuje czytelnikowi wiele z tego, czego oczekiwać można po dobrej skandynawskiej literaturze. A co najważniejsze – oddaje klimat szwedzkich realiów, krajobrazu i życia. Ty nie czytasz o szwedzkim mieście Sandviken i jego mieszkańcach…, ty jesteś w Szwecji!

Razem z pięciorgiem rodzeństwa. Karin – ulubienicą ojca, dziewczyną z fantazją, która lubi zabawiać innych swoim towarzystwem, z której bije miły dla oka blask i radość. Niestety nie długo będzie jej dane rozweselać innych… Sofią – postacią dość złożoną, zamkniętą w sobie, porządną; zdolną narciarką – niestety w czasach, w których przyszło jej żyć, to mężczyzn się docenia, a o zwycięstwach kobiet tylko się wspomina. Tak jak wygrywa zawody, tak przegrywa swoje małżeństwo. Jest i Otto, którego ciągnie w stronę cyrkowej kariery, a miast w cyrku, kończy u boku z początku uwodzicielskiej, następnie „przeklętej Niemry”. Na dokładkę jest i Emilia – pracownica zakładów wełnianych, miłośniczka jazdy na rowerze, pałająca sympatią do szefa. Na koniec zostawiłam Edwina, mężczyznę tyle nieodgadnionego, co tajemniczego, który mieszka w chacie Szalonego Frassego wraz ze swoimi sekretami. A wszystko to: losy całej piątki, ich rodzin, znajomych i przypadkowo poznanych osób, przedstawiono na tle wielkich wydarzeń historycznych. Istna paleta osobowości, istna mieszanka uczuć i tematów.

Trudno jednoznacznie ocenić, czy to mój sentyment do Szwecji miał swój udział w odbiorze książki Jörgensdotter, czy to raczej zasługa przystępnej narracji i ciekawej treści zaważyły na ocenie. Pewnie jedno i drugie. Jak wiadomo styl skandynawski (w znaczeniu ogólnym) charakteryzuje się prostotą, przejrzystością, ale bywa też, że biel przełamują kolory. Tak się dzieje także w książce „Córki gór”, w której to spokojny tok zdarzeń nagle wywraca jeden fragment, przewraca wszystko do góry nogami, niesamowicie oddziałując na czytelnika, przyciągając jego uwagę. To tak jakby ktoś na kremową kanapę, w liliowym pokoiku, rzucił barwny szal – nie sposób będzie go nie zauważyć. Dzięki takiemu zabiegowi, powieść czyta się z zainteresowaniem. Nie jest to tak, że ciągle coś się dzieje, ale te umiejętnie podrzucane anegdoty, listy, bajki, treści w ogóle, sprawiają, że nasza słowna karuzela kręci się w odpowiednim tempie.

I tak sobie myślę, iż entuzjastów skandynawskich klimatów nie trzeba bardzo namawiać do zajmowania miejsc na wspomnianej karuzeli… Zatem skieruję się w stronę tych niezdecydowanych i powiem tylko – wsiadajcie śmiało, szkoda czasu na zastanawianie się – wszak dobra książka czeka!
                                                                                                                                      
 ><*>

Dane o książce: Anna Jörgensdotter, Córki gór, Wydawnictwo W.A.B., s. 520. 
[SERIA Z MIOTŁĄ]

Data premiery: 2012-03-28 

- Za książkę dziękuję Wydawnictwu W.A.B. -


4 mar 2012

"Marysieńka Sobieska" – Tadeusz Boy-Żeleński

„Sobieski i Marysieńka to z pewnością jedno z najosobliwszych w świecie zdarzeń miłosnych, ucieleśniona bajka. Jedna miłość wypełniająca całe życie człowieka, rzucająca to życie bez wahania pod nogi kobiety, prowadząca go poprzez małostki do wielkości, zwycięsko opierająca się przeszkodom, rozłące, znosząca grzech i naganę opinii, czasem kaprysy i niewdzięczność, wzbijająca bohatera wyżej niego samego i wiodąca tę niedobraną na pozór, a w istocie świetnie dobraną parę na tron – czyż to nie jest historia z bajki?” – takie oto słowa napisał kiedyś i takie też pytanie postawił w swojej książce Tadeusz Boy-Żeleński. A jest to książka o tyle ciekawa, iż pomiędzy fantazyjnymi uwagami autora, wiele w niej prawdy, uczuć i historii.

Opisując ten słynny romans Boy-Żeleński w dużej mierze opierał się na korespondencji jaką wymieniali ze sobą Maria Kazimiera i Jan Sobieski. Listy miłosne powstały głównie w czasie rozłąki zakochanych.  A to wyjazd Marysieńki do Paryża, a to kampania wojenna, odsiecz wiedeńska i tak to cięgle rozchodziły się drogi naszej dwójki. Warto wspomnieć, iż oprócz listów, autor korzystał także z innych materiałów i prac, często podejmując polemikę z ich twórcami. W swojej obszernej pracy zaprezentował, jak wielki wpływ miała niepozorna kobietka na hetmana, a później króla.

Można by o niej powiedzieć „kobieta znikąd”. Urodzona w zubożałym rodzie d'Arquien, córka francuskiego markiza i ochmistrzyni. Zostaje damą dworu Ludwiki Marii i wraz z nią przybywa do Polski. Odtąd zmienne jej losy w końcu doprowadzą ją na królewski tron…

Aby nie zdradzać więcej z treści, pozostawić to ziarenko niepewności, niedopowiedzenia, przejdę już do oceny. Zatem „Marysieńka Sobieska” okazała się być lekturą wyśmienitą, wręcz pyszną, jeżeli można to tak określić. Ale nim stworzę tu swoistego rodzaju „surducik pochwalny” (pochwałę szytą na miarę tej publikacji), napiszę, że ja w ogól bardzo lubię historię pokazaną w taki oto „domowy sposób”. Historię gdzie data też jest ważna, ale o ileż ważniejsze są smaczki z osobistego życia bohaterów. Głośne skandale, miłostki, lęki, zapędy, które niejednokrotnie miały wpływ na sprawy wielkiej rzeczy. Niezwykle dobrze przedstawił to wszystko Boy-Żeleński. W sposób przystępny i ciekawy, mimo, iż nie brak w książce archaizmów, a styl w którym pisane były listy i powieść jest zgoła inny od dzisiejszego. Treść jest tak wciągająca i płynna, że nie sposób w niej utonąć czy się zgubić. Podsumowując, ani przez chwilę nie męczyłam się i nie nudziłam czytając o losach Sobieskiego i Marysieńki. Ach…, chyba ja to po prostu lubię. Lubię czasami zagłębić się w dawnych dziejach, przenieść się w całkiem inną rzeczywistość.  

Jeżeli ktoś także ceni sobie takie historie, w takim wydaniu, to nie pozostaje mi nic innego jak powiedzieć – książka czeka. 

Moja ocena: 5/6
Dane o książce: Tadeusz Boy-Żeleński, Marysieńka Sobieska, Wydawnictwo MG 2012, s. 336. 

- Za książkę dziękuję Wydawnictwu MG -