Tak było i w przypadku Dowidla, chłopca, który uniknął
krzywd holocaustu dzięki opiece żydowskiej rodziny z Londynu. Na obczyźnie
znalazł nie tylko schronienie, ale i przyjaźń. Martin Simmonds – syn jego
nowych opiekunów, stał się dla niego kimś bliższym niż rodzony brat. Więź, jaka
połączyła obu chłopców, choć trudna do zdefiniowania, jawi się bardzo wyraźnie.
Dowidl i Martin stają się nierozłączni, razem się wychowują, zdobywają pierwsze
życiowe doświadczenia, razem pracują, spiskują i ukrywają rozmaite tajemnice.
Wszystko to jednak do czasu… Utalentowany
Dowidl, w dniu swojego scenicznego debiutu znika bez wieści. Nikt zaś nie wie,
co się z nim stało.
Sam czytelnik także zostaje wtajemniczony w rozwiązanie zagadki dopiero pod
koniec lektury. Czy to sprawia, że czyta się ją w napięciu, niecierpliwie
łaknąc finiszu? Nie do końca. Narracja raczej z wolna idzie do przodu, serwując
nam co rusz jakiś detal dotyczący muzyki, bądź obyczajów żydowskich. Zniknięcie
Dowidla jest po prostu częścią historii, nie zaś elementem napędzającym akcję. Niemniej
jednak wzbudza zainteresowanie. Tak samo jak treści dotyczące życia artystów.
I tak oto stworzył Lebrecht dzieło integrujące, pełne pozytywów, acz niepozbawione
minusów. Na plus zaliczyłabym kreację dwójki głównych bohaterów: Dowidla i
Martina, a także ten etap ich historii, w którym to mieszkali pod jednym
dachem, wzajemnie sobie pomagali i wspierali się w trudach wojennych lat. To
zdecydowanie była najlepsza część książki. Minus wędruje ode mnie za zbyt
liczne nazewnictwo – od nazwisk artystów, poprzez terminy muzyczne, aż po nazwy
utworów, np.: „Jan Sebastian Bach: Sarabanda
z Partity d-moll numer 2”. Chwali się wiedzę autora, który niegdyś pracował
jako komentator muzyczny i wiele na ten temat wie, ale dla laików muzyki
poważnej, to może być za wiele…
Sięgając po „Pieśń imion” liczyłam na trochę bardziej klimatyczną lekturę, a
jest to raczej ciekawa historia pewnej męskiej przyjaźni i wpływu, jaki miała
ona na życie dwóch dżentelmenów. A wszystko przeplata muzyka przez duże „M”,
więc miłośnicy tego typu wątków z pewnością będą usatysfakcjonowani. Ja może nie
do końca odnalazłam się w tym muzyczno-literackim świecie utkanym ze słów i nut,
ale nie mogę powiedzieć, że było źle. Powiem tylko, że mógł to być o wiele
bardziej porywający ‘pisarski koncert’, natomiast był po prostu dobry.
Moja ocena: 4/6
Dane o książce: Norman Lebrecht, Pieśń imion, Świat Książki 2012, s. 320.
♪♫ - Za książkę dziękuję Wydawnictwu Świat Książki - ♪♫
Z chęcią poznałabym tę książkę, jako miłośniczka muzyki maści prawie że wszelkiej. Chociaż jak już wspominałam przy okazji recenzji "Szkarłatnej partytury" -do książek, w których autor trochę "przechwala się" swoją wiedzą na dany temat (w tym przypadku muzyki klasycznej) mam dwojaki stosunek. Bo co za dużo, to...
OdpowiedzUsuńPolecam Ci wysłuchanie "Sarabande Violin Partita No. 2" wykonanej na gitarze przez Gioachino Giussani.
Pozdrawiam!
Wysłuchałam. Było nawet ciekawe, momentami miłe dla ucha, ale to nie do końca mój typ melodii.
UsuńSama nie wiem, jakoś chyba nie w moim stylu, nie w moim klimacie :)
OdpowiedzUsuńMoże i nie moje klimaty, ale udało ci się mnie zaintrygować. Poszukam w bibliotece.
OdpowiedzUsuńPozdrawiam :)
Ja chyba się skusze. Piękną recenzje zrobiłas choć 4/6 ale podoba mi się Twój opis
OdpowiedzUsuńTytuł "Pieśń imion" brzmi bardzo ładnie, tak melodyjnie. Mam nadzieję, że uda mi się przeczytać tę książkę - najlepiej przy wtórze muzyki :)
OdpowiedzUsuńNie przeczę, może być całkiem ciekawie. Z przyjemnością sięgnę.
OdpowiedzUsuńJa tez chyba sie skusze, chociaz moze nie w pierwszej kolejnosci :-).
OdpowiedzUsuńTym razem tematyka „Pieśni imion” nie zaciekawiła mnie, dlatego podziękuje jednak tej pozycji.
OdpowiedzUsuńOkładka bardzo zachęcająca! Pozdrawiam i zapraszam do mnie.
OdpowiedzUsuńPołączenie "melodii ze słowem" wydaje mi się być bardzo ciekawe i nowatorskie. Przyznam, że jeśli tylko mi się uda to na pewno po książkę sięgnę w przyszłości :)
OdpowiedzUsuńHmm, mam mieszane uczucia w tym momencie. Nie mówię książce nie, ale...
OdpowiedzUsuńMelodyjna ta Twoja recenzja i naprawdę miło mi się ją czytało. Co do książki, to zwróciłam na nią uwagę w czasie przeglądania nowego katalogu Weltbildu. Może się na nią skuszę.
OdpowiedzUsuńPrzyznam, że po "Kiki van Bethoveen" mam trochę dość książek z muzyką klasyczną w tle, a z kolei po książce, którą teraz czytam mam trochę dość przesadnego nazewnictwa. Intryguje natomiast wątek męskiej przyjaźni, szczególnie, że oparty jest na dosyć dziwnym wojennym układzie. Myślę, że mimo wszystko dałabym tej książce szansę.
OdpowiedzUsuń