False memory-Dean Koontz

"Aby dotrzeć tam, dokąd nigdy nie dotrzemy, stać się takimi, jakimi nigdy nie będziemy."

24 lis 2011

Per Petterson – "Na Syberię"


Zanim zadebiutował zbiorem opowiadań, zanim zachwycił powieściami „Przeklinam rzekę czasu” i „Kradnąc konie”, imał się rozmaitych zajęć. Był pracownikiem fizycznym, księgarzem, tłumaczem i krytykiem literackim. Per Petterson, bo o nim mowa, jest dziś znanym norweskim prozaikiem. Jego książki tłumaczy się na wiele języków i nierzadko obsypuje nagrodami literackimi. Dotychczas w Polsce wydano dwie powieści tego twórcy. Teraz doczekaliśmy się publikacji jednego z jego wcześniejszych dzieł pod tytułem „Na Syberię”.

Ta metaforyczna podróż na Syberię ukazuje losy pewnej kobiety. Poznajemy miejsce jej zamieszkania – północną Danię, okres jej dzieciństwa i dorosłości, ale jej imię pozostaje dla nas tajemnicą. Życie ów bezimiennej bohaterki naznaczył jutlandzki krajobraz: marznące morze, silne wiatry i ostre mrozy, oraz oschłe stosunki rodzinne. Jedyną bliską jej sercu osobą jest brat Jesper. To z nim się bawi, z nim spędza większość chwil, przy nim zasypia i przy nim się budzi. Jesper jest wszystkim w mroźnym życiu małej dziewczynki. Gdy wybucha wojna ich drogi się rozchodzą. Nasza bohaterka nie potrafi nawiązać żadnych głębszych relacji z innymi ludźmi, zwłaszcza z mężczyznami. Samotna i zagubiona, w wieku dwudziestu trzech lat, stwierdza, że życie się dla niej skończyło…

Powieść ta w dużej mierze traktuje o sile bratersko-siostrzanej miłości. Jesper i bezimienna niewiasta. Brat i siostra, których historie stanowią szkielet całej opowieści. Więź, jaka ich łączy jest niezwykle silna, pełna napięć i uczucia. Momentami ich relacje przypominają bardziej obcowanie kobiety i mężczyzny, aniżeli rodzeństwa… I tutaj można odnieść wrażenie, że chyba sam autor nie był pewien, w jaką stronę poprowadzić bohaterów. W miarę jak dojrzewają, zmienia się ich zapatrywanie na świat, zmienia się rzeczywistość w której żyją, zmieniają się i oni. Siostra staje się młodą damą, a brat odważnym młodzieńcem. Czasami na linii tych dwóch podmiotów iskrzą emocje. Nie tylko te wywołane wojną, strachem o drugą osobę, ale i te bazujące na bliskości, tęsknocie za ludzkim ciepłem. Granica jednak nie zostaje przekroczona. Pozostaje w fazie wzajemnej fascynacji. Upust znajduje w jednym fragmencie, kiedy to siostra relacjonuje: „Wtulam policzek w jego dłoń, najpierw lekko, potem mocniej. Stoimy tak, Jesper dotyka czołem mojej skroni, jego koszula muska moje nagie piersi, przysuwam się do niego, nie oddycham”. Intymność i żar tego opisu malują się naprawdę wyraziście na tle chłodu bijącego z całej powieści…

A chłód ten czuć już od pierwszych stron. Głównie niosą go ze sobą kolejno pojawiające się postacie i wątki. I tak na przykład - w książce poruszony zostaje dość już znany motyw fanatyzmu religijnego. Nie jest on jednak potraktowany w sposób wyczerpujący, występuje raczej na uboczu. Osobą skrajnie religijną jest matka głównej bohaterki, która godzinami gra na pianinie i śpiewa psalmy własnego autorstwa. Dla domowników jest to „rozrywka” raczej drażniąca aniżeli bawiąca. Wyraźnie widać, że pomiędzy matką a resztą rodziny występuje swoista bariera. Nikt nie próbuje jej przekroczyć, ani usunąć. Nasza bohaterka zdobywa się jedynie na podsumowanie:  „Moja matka widziała świat obrazami, a obrazy pochodziły ze starego Testamentu”. 

Ojciec także żyje we własnym świecie. Nie potrafi okazywać uczuć. Lęk o dzieci przejawia się u niego skrajną agresją. Wszelkie niepowodzenia przeżywa w samotności. Bije od niego takim samym chłodem, co od matki i otoczenia.

Tak zarysowuje się krajobraz, w którym przyszło dorastać rodzeństwu. Oziębłe stosunki rodzinne, samobójstwo dziadka, nadchodząca wojna, a do tego przeszywające zimno miasta. W taki sposób Petterson oddziałuje na czytelnika, wprowadzając go w nurt surowej i przygnębiającej narracji. Narracji kobiecej sterowanej z męskiego punktu widzenia. Za sprawą czego, nie brak w książce fragmentów dosadnych, pozbawionych delikatności, czy sentymentu. Narratorka bez skrępowania mówi: „ pocę się pod pachami, w kroczu”, bez skrępowania też opisuje wymioty, czy dyndające nad rzędami krowich zadów zwłoki dziadka. Przez co jawi się jako osoba zdominowana przez wieczną zmarzlinę i tą w swoim wnętrzu i tą zewnętrzną.

Pozbawiona imienia i rodzinnego ciepła, marzy o wyjeździe na Syberię – do lepszego świata, świata ze swoich snów. To pragnienie może dziwić, wszak Syberia to mroźna kraina… A więc bohaterka upatruje szczęścia w chłodzie większym niż to, do którego przywykła. Świadczyć to może o jej zagubieniu, O nieumiejętności odnalezienia właściwej życiowej drogi. Życiu z poczuciem „kiedyś”, a nie „teraz”. Gdyż to „teraz” jej nie odpowiada, a niestety brak jej pomysłu na udane jutro. Podróż na Syberię ma więc wymiar symboliczny. Kilkudziesięcioletnia narratorka obrała zły kierunek, pozostawiając Syberię tylko w sferze swojej wyobraźni. 

Skąd ta pustka życia, skąd to zagubienie…? Można by się doszukiwać jego przyczyn w wojnie. Tylko, że ów druga wojna światowa po części w Danii  jest i po części jakby jej nie było. Zwłoki pięciu duńskich żołnierzy na granicy, to nie ofiary wojny, lecz morderstwa. W radiu premier przekonuje obywateli by zachowywali się naturalnie. Po drogach jeżdżą żołnierze z karabinami, ale można w nich rzucać gnojem, można i ich wyzywać, więc trochę to wszystko dziwne… Właściwie nie widać większych zniszczeń, nie ma walk, wszystko jest jakby odległe, zagrożenie gdzieś się czai, ale nie wiadomo gdzie. A mimo to jednak coś zostaje zrujnowane. Wojna rozdziela zżyte ze sobą rodzeństwo. Jasper opuszcza siostrę, nie wziąwszy nawet ich wspólnej fotografii. Ta nagła rozłąka, zmusza bohaterkę do samodzielności, a z tą, ona sobie kompletnie nie radzi…

Zarówno fabuła jak i forma książki Pettersona wskazywałyby, że jest to powieść psychologiczna. Bohaterka wspomina swoje dawne życie, dzieli się własnymi przeżyciami, emocjami, opisuje relacje z innymi ludźmi. Jednak czegoś tu brakuje. Tej przysłowiowej kropki nad „i”. Opis relacji rodzinnych jest dość niespójny. Życie wewnętrzne bohaterki nie jest dostatecznie rozwinięte, jej przeżycia zaś pozbawione są wyrazistości. Właściwie nie wiemy jakie mechanizmy żądzą jej psychiką. Wszystko to pozostaje w zalążku. Ukazane połowicznie, a momentami całkiem ukryte. 

„Na Syberię” odbieram jako książkę dobrą, rozwijającą się wraz z upływem stron, jednak snującą się powoli. Brak w niej nieoczekiwanych zwrotów akcji. Monotonię niektórych treści przerywa dosadny opis i tak to spokojnie idzie dalej. Drażnić trochę mogą liczne nazwy ulic, miejscowości, miejsc, przedmiotów, które mało tego, że brzmią obco, to dodatkowo są beznamiętne. A niestety (dla niektórych) autor ma skłonność do dokładnego opisu tras, jakimi poruszają się bohaterowie – z uwzględnieniem miana każdej kolejnej ulicy, skwerku, czy zakładu. Dla jednych może to być wspaniała wyprawa po skandynawskich krajach, dla innych niepotrzebna wielość nazewnictwa. 

I choć nie tego się spodziewałam sięgając po powyższą książkę, to nie czuję rozczarowania. Pierwsze spotkanie z twórczością Pettersona nie było łatwe, jednak nie przytłaczało, nie gorszyło, ani też nie skłaniało do odłożenia lektury. Wręcz przeciwnie. A skoro doszłam do takiej, a nie innej konkluzji, niech i takie będzie zakończenie: Książkę, której nie możesz odłożyć, czytaj!

Dane o książce: Per Petterson, Na Syberię, W.A.B. 2011, s. 272.

- Za książkę dziękuję Wydawnictwu W.A.B. -

19 lis 2011

Księga rzeczy utraconych - John Connolly

John Connolly – autor serii pięciu kryminałów, thrillera „Bad Man” i zbioru opowiadań „Nokturny”, tym razem zaproponował czytelnikom coś zgoła innego. Coś z pogranicza klechdy, fantasy i horroru. Specyficznego rodzaju gra wyobraźni połączona z rzeczywistością o tytule „Księga rzeczy utraconych”. Powieść pełna literackich odniesień, metafor, z wojną i magią w tle. Ni mniej, ni więcej, jak przedziwna baśń dla dorosłych.

Opis jej treści można by zacząć od słów: „Dawno, dawno temu” – w końcu tak się rozpoczyna wiele tego typu opowieści… Ja jednak zacznę tak: Matka nastoletniego Davida umiera. Po jej śmierci ojciec powtórnie się żeni. Nowa mama, nowy brat, nowy dom – zbyt wiele tych nowości, jak dla zagubionego chłopca. Sytuacji nie polepszają trudne kontakty z macochą, zapracowany ojciec i zbliżająca się wojna. Osamotniony David zaczyna zatracać się we własnym świecie. Coraz częściej słyszy głosy książek, które mówią, chrapią, niczym ludzie. W jego snach pojawia się postać odrażającego Garbusa. Na jawie miewa osobliwe ataki, po których traci przytomność. Kiedy jego świat totalnie się rozpada, chłopiec przekracza granicę jednego „piekła”, by znaleźć się w drugim… Tak rozpoczyna się ta niezwykła przygoda.

„Historie pragną by je czytano. Potrzebują tego” – mawiała matka głównego bohatera. Mawiała też, jak ważne są książki i zamknięte w nich treści. Za jej sprawą autor pokazuje jak wielką siłę mogą mieć historie opisane na kartach powieści. „Księga rzeczy utraconych” to po części książka o książkach. Connolly odświeża znane z literatury postacie nadając im nowy wydźwięk.

Znane wszystkim baśnie, u Connolly’ego występują w dwojakim wariancie. Jedne bawią swą karykaturalnością, inne wręcz przeciwnie… Skupię się najpierw na tych pierwszych. I nie będę ukrywać, że wariacja na temat Królewny Śnieżki i jej towarzyszy co rusz wywoływały na mej twarzy uśmiech. W końcu, jak tu się nie śmiać, kiedy krasnale uważają, że ktoś, kto mówi, że są małe jest „cholernym tupeciarzem!”. Doprawdy, ta nowa wersja bajki, w której to Śnieżka jest paskudną zołzą i w której krasnale w starych kubraczkach próbują ją otruć i zgonić winę na złą macochę – jest bardzo przekonująca i wciąga od początku do końca. A to zaledwie jedna z kilku bajecznych opowieści. „Księga rzeczy utraconych” serwuje czytelnikowi naprawdę sporą dawkę dobrego humoru i świeżego spojrzenia na historie pokryte lekkim kurzem…

Jak wspominałam - te baśniowe twory mają i swoje drugie dno… Tutaj dopiero robi się mrocznie. W powieści bowiem występuje bardzo wiele treści, które wrażliwcy najchętniej by ominęli, zaś osoby rządne niezwykłości w lekturze pochłoną je migiem. Kiedy to główny bohater wkracza do tajemniczego lasu baśń zamienia się w grozę. U progu wita go zwęglona czaszka pilota, którego samolot rozbił się w ogrodzie, następnie spotyka Leśniczego z wielką siekierą, który bez ceregieli rozprawia się z groźnymi istotami, głównie wilkami i wilkonami. Są i harpie rozszarpujące swoje ofiary, są i przebiegłe trolle. A im dalej w las, tym ciemniej… Czerwony Kapturek nie jest taki uroczy, jakiego go znamy, a Myśliwy (w postaci kobiety) łączy głowy dzieci z korpusami zwierząt, by zapewnić sobie urozmaicone polowania. Kwiaty zaś rosną karmione ludzką krwią, a w ich płatkach kryją się twarze zaginionych maluchów. Pod ziemią żyje straszliwa bestia. Co rusz słychać złowieszcze echa. Śmierć czai się na każdym kroku i nie ma co liczyć na to, że każde zagrożenie zakończy się szczęśliwe, nie tutaj… 

I mimo tego, że momentami jest bardzo drastycznie, a krew wręcz wylewa się z kart powieści, to nie sposób odmówić tej książce swoistego rodzaju „uroku”. Niczym w transie przewraca się stronę za stroną, tak niesamowicie wciąga cała ta historia. Jest to z pewnością zasługa umiejętnego, wręcz wyważonego połączenia magicznego świata baśni z makabrycznymi opisami. Wszystko zaserwowane w odpowiednich proporcjach sprawia, że i strach nie jest taki straszny, a słodycz bajki zbyt słodka.

A do czego to wszystko zmierza? Można by rzec od naiwności do dorosłości… Bohater powieści przebywa niezwykłą podróż ku dojrzałości. Z małego, zazdrosnego i zagubionego chłopca, staje się młodym, odważnym mężczyzną. Postacie, które spotyka w magicznej krainie zarówno te dobre jak i złe pozwalają mu lepiej zrozumieć świat. Świat który nie jest tylko ‘kolorowy’, ale i drastyczny, pełen bólu, rywalizacji, niesprawiedliwości. David wkracza w tę nieznaną dotąd rzeczywistość, by odbyć trudną lekcją życia. I naprawdę ciężko przewidzieć jakich wyborów dokona i czy wyjdzie z tego cało. 

Rozwiązanie historii wcale bowiem nie jest takie oczywiste. W miarę rozwoju akcji, wychodzą na jaw coraz to nowsze fakty. Powieść w pewnym momencie zamienia się w thriller, wywołując u czytelnika uczucie niepewności, a nawet dreszcz emocji. Tak więc zakończenie niejedną osobę może zaskoczyć, ba, nawet zachwycić, wszak ma i w sobie coś z metafory życia i śmierci, coś z magii i coś całkowicie prawdziwego. Coś, o czym długo się nie zapomni. 

Nie często czyta się takie historie – z wielością i rozmaitością wątków, a jednocześnie spójne. „Księga rzeczy utraconych” taka właśnie jest. Nie często też, w danej książce, odnaleźć mogą się  zarówno miłośnicy baśni jak i horroru, a w „Księdze rzeczy utraconych” z pewnością się odnajdą. I nie często powieść może na równi bawić, co przerażać, a… Tak, tak – „Księga rzeczy utraconych” może! Może czytelnika wciągnąć, emocjonalnie rozciągnąć, zauroczyć, zszokować i o wiele, wiele więcej.

Zaiste, aż żal tracić ją z oczu… 

Moja ocena: 5+/6
Dane o książce: John Connolly, Księga rzeczy utraconych, Niebieska Studnia 2007, s. 352.


- Za książkę dziękuję Wydawnictwu Niebieska Studnia

5 lis 2011

Carlos Ruiz Zafón – Światła września

Czasami odczuwam zagubienie, próbując odnaleźć coś wartego uwagi w bezkresnym morzu lektur. Jak tu trafić na ‘perłę’ pośród tych setek tysięcy rozmaitych fal…? Chyba najprościej jest zawitać do bezpiecznej przystani… Dla mnie taką przystanią jest Zafón.
 
Czytelniczą przygodę z jego twórczością rozpoczęłam od „Mariny”. Ta nietuzinkowa publikacja rozbudziła we mnie chęci do sięgnięcia po pozostałe dzieła pisarza. Kolejno poznałam bestsellerowy „Cień wiatru”, oraz powieści z cyklu dla młodzieży: „Książę Mgły” i „Pałac Północy”. Zafón jest mistrzem w kreowaniu klimatu oraz utrzymywaniu napięcia. Jego książki czyta się tak, jakby ktoś na papierze kreślił dobry film. Nie sposób się od nich oderwać. Nie dziwi więc fakt, że oprócz powieściopisarstwa, hiszpański twórca pała się także pisaniem scenariuszy filmowych. 

Czas zatem zacząć „projekcję” trzeciej z książek w dorobku pisarza – Panie i Panowie, przedstawiam wam  „Światła września”…

Jesteśmy w Paryżu, jest rok 1936. Młoda wdowa z dwójką dzieci ledwo wiąże koniec z końcem. Wybawieniem z tej trudnej sytuacji ma być posada ochmistrzyni w pewnej nadmorskiej rezydencji. Simone Sauvelle wraz z rodziną, przeprowadza się do posiadłości tajemniczego wynalazcy – właściciela fabryki zabawek. Dom Lazarusa Janna przywodzi na myśl panoptikum cudów i osobliwości. Setki zabawek i automatów o świecących szklanych oczach to nie tylko elementem wystroju wnętrz, ale i ochrona dla mrocznego sekretu fabrykanta… Pani Sauvelle wraz z czternastoletnią córką Irene i młodszym synem Dorianem przekonają się na własnej skórze jak dalece niebezpiecznym okaże się ich nowy dom…

Co przyciąga w tej historii? Nastrojowość, wielość zagadek, odkrywanych stopniowo, kawałek po kawałku, motyw ekscentrycznego wynalazcy, starego domostwa, dziwna choroba żony Lazarusa, momentami cyrkowa iluzja, legenda o cieniu… Można by rzec, że Zafón wie, gdzie uderzyć, żeby wydobyć to, co najlepsze. On składa swoją opowieść ze starannie dobranych elementów – tutaj nie ma przypadkowości, tutaj każdy kolejny fragment współgra z poprzednim i następnym. 

Zafón pisze bardzo plastycznie. Czytelnik dosłownie może wniknąć w wykreowany przez niego świat. Widzi, czuje i przeżywa to, co w danej chwili bohaterowie książki. Napływająca do groty woda, podmuch wiatru, który gasi płomienie świec, mrowienie wywołane strachem – to wszystko staje się udziałem poniekąd biernego odbiorcy. Dla mnie to trochę takie czarowanie słowem. Sprawianie, że momentami to słowo ożywa gdzieś obok czytelnika – przyjmując całkiem realną formę.

Mają więc w sobie „Światła września” i w pewnym sensie pierwiastek magiczny, okraszony baśniową atmosferą i pewną dozą liryzmu. A te ostatnie to ni mniej, ni więcej, jak dwie składowe powieści Dickensa – jednego z ulubionych autorów Zafóna. Gdyby dodać do tego opis biedoty miejskiej, satyryczny humor i ekscentrycznego bohatera – otrzymamy pewne nawiązanie do twórczości angielskiego powieściopisarza. Niewielkie, ale zawsze.

Niemniej jednak „Światła września” określiłabym mianem dreszczowca. Książka ta bowiem świetnie żongluje napięciem czytelnika, wywołując uczucie niepewności, a nawet dreszcz emocji. I co najważniejsze bohaterowie nieraz znajdują się w niebezpiecznej sytuacji, której szczęśliwe rozwiązanie trudno jest przewidzieć…

A zatem, nie pozostaje mi już nic innego, jak zaprosić i tych starszych i tych młodszych czytelników do odwiedzenia Błękitnej Zatoki i rezydencji szalonego wynalazcy. W celu poznania wyjątkowo ciekawej historii, przedstawionej w wyjątkowo interesujący sposób, przez wyjątkowo zdolnego pisarza.
Z pełną odpowiedzialnością – zapraszam!

Moja ocena: 5+/6
Dane o książce: Carlos Ruiz Zafón, Światła września, MUZA S.A. 2011, s. 256.

- Za książkę dziękuję Wydawnictwu MUZA -